Jim Morrison (8.12.1943-3.07.1971)
„Ludzie boją się śmierci bardziej nawet niż bólu. To dziwne, że się jej boją. Życie boli dużo bardziej niż śmierć. W momencie śmierci, ból się kończy. Więc koniec to chyba twój przyjaciel”
Jim Morrison
Dokładnie 40 lat temu, 3 lipca 1971 roku opuściłeś doczesny świat, by w wieku 27 lat dołączyć do Jimiego Hendrixa, Janis Joplin i Briana Jonesa. Tego lipcowego ranka w paryskim apartamencie wersy z „The End” nabrały jeszcze bardziej mrocznego i rzeczywistego znaczenia. Żyłeś szybko i umarłeś młodo, jak na wybrańca bogów przystało. Odszedłeś od nas, a jednak mimo tych czterdziestu lat wciąż jesteś wśród nas, a Twoje słowa są nadal aktualne.Utwory jakie nagrałeś z The Doors, zwłaszcza "Light My Fire”, "Break On Through”, „People Are Strange”, “Roudhouse Blues”, “Moonlight Drive”, “Back Door Man”, “Five To One” czy „Riders On The Storm” są dalej na topie.Słuchają ich starzy fani oraz nowi, których ciągle przybywa. Razem z Doorsami jesteście wciąż obecni w telewizji, internecie, gazetach, radiu, a nawet w kinie (bardzo dobry film „When You’re Strange” z zeszłego roku). Sprzedaliście ponad 80 000 000 płyt, choć sami mimo wielu propozycji ze strony show biznesu nie sprzedaliście się nigdy. Za to też Ciebie i Doorsów cenię. Twoje wiersze takie jak „An American Prayer” czy „Dry Water” docierają do naprawdę wielkiego audytorium i jestem pewien, że patrząc na to z góry jesteś bardzo szczęśliwy, zwłaszcza, że za życia nie doceniono należycie Twojej poezji. Twój styl życia i zachowania się kształtuje i ukształtował miliony ludzi na całym świecie. Twój grób na Pere Lachaise odwiedzają co roku 2 miliony ludzi, w większości tacy, którzy nie widzieli Cię w akcji, na scenie. W przeciwieństwie do gwiazd rocka, Ty byłeś kimś o wiele więcej. Byłeś buntownikiem, szamanem, poetą, szalonym artystą i wizjonerem, zawieszonym miedzy niebem a ziemią. „Nie jestem szalony, interesuje mnie wolność” mówiłeś. Było coś niesamowitego w tym, że na koncertach rockowych Twojego zespołu recytowałeś poezję (choćby słynne „Celebration of the lizard”), a tysiące obecnych pod sceną ludzi, słuchało Cię. A gdy skończyłeś recytować te tłumy biły Ci brawa skandując Twoje imię. Jaki inny artysta rockowy potrafiłby dokonać czegoś takiego? Zresztą Twoje zachowanie na scenie, dziś już obowiązujące, było oryginalne, buntownicze, teatralne, lecz zawsze autentyczne. Bo to co robiłeś działo się naprawdę. W 1967 policja zaaresztowała Cię na scenie podczas koncertu w New Heaven, bo robiłeś sobie jaja ze stróżów porządku. O wiele gorzej było po Miami w 1969, kiedy chcieli Cię zamknąć do więzienia na pół roku. Za rzekome obnażanie się, choć przecież nic takiego nie miało miejsca. Nie zdążyli, a w zeszłym roku ława przysięgłych w Miami ułaskawiła Cię. Lepiej późno niż wcale.
Ci, którzy twierdzą, że byłeś jedynie kolejna gwiazdą rocka, która się przećpała, nie wiedza o kim mówią. Nie wiedzą jak ciężko mieć ojca wojskowego, jak trudno balansować na pograniczu życia i śmierci, zapuszczając się w takie rejony świadomości, gdzie dociera mało kto. Niełatwo też było być liderem takiej grupy jak The Doors. Presja z każdej strony, sława i brak prywatności, prasa, która wywyższa i gnoi, alkohol i narkotyki, dziewczyny, z których każda chce się z Toba przespać, fałszywi przyjaciele, przeszłość, która nie daje o sobie zapomnieć itd. To wszystko musiało być cholernie męczące. Reagowałeś na to ostrym chlaniem i autodestrukcją, niepotrzebnie. Mimo to jednak zostawiłeś po sobie tak wiele, że Twoje dokonania niwelują skandale, alkoholizm, narkotyki i autodestrukcję. Wystarczy posłuchać muzyki The Doors, poczytać trochę Twojej poezji (np. „An American Prayer” czy „Ode to L.A.”) czy obejrzeć Cię w akcji na scenie (zwłaszcza w 1967/1968 roku) by się o tym przekonać.
Myślę, że przeczuwałeś jak skończy się Twoja podróż. Może nawet to przewidziałeś. W dniu, w którym odszedłeś skończyła się pewna epoka rocka i buntu, to był zasadniczy moment. Smutne jest to, że dziś już nie ma artystów Twojego pokroju. Ani w USA, ani w Europie, ani w Polsce. Ostatni odeszli w 1994 roku-byli to Kurt Cobain i Twój polski odpowiednik, Rysiek Riedel. Dziś w muzyce rządzi czysta komercja, kicz i bezhołowie na najniższym poziomie, które ma schlebiać najniższym gustom. Wielu artystów to artyści z nazwy, którzy robią to wszystko tylko dla forsy i sławy, nie mając nic wartościowego i głębszego do zaproponowania. Nie ma mowy o autentycznym buncie i sprzeciwie, zwłaszcza gdy wielu tzw. twórców robi dobrze politykom.
Cóż o nich nikt nie będzie pamiętał, zaś Ty i Twoje dzieła będą w pamięci i w życiu milionów ludzi do końca świata. I na tym między innymi polega Twoja wielkość. Żyłeś krótko, ale na tyle długo by stworzyć tak wspaniałe rzeczy. Za to Ci dziękuję. Odpoczywaj w pokoju Jim, na wiecznej imprezie w Raju u boku swojej dziewczyny Pam i innych wielkich artystów. Wierzę, że kiedyś się spotkamy.
polish_allied
„Powiedzmy po prostu, że próbowałem dotrzeć do granic rzeczywistości. Byłem ciekaw, chciałem zobaczyć, co się stanie. To było to i nic więcej: po prostu ciekawość.”
Jim Morrison

"I will not go prefer to feast of Friends to the Giant Family"
Prawicowy buntownik z natury, bonapartysta z przekonania, politolog z wykształcenia, zwolennik Wolności i wolnego rynku, wróg lewactwa i socjalizmu.
Tak dla Flagi Konfederacji (CSA), serbskiego Kosowa, amerykańskich republikanów, wolności gospodarczej i osobistej, a także swobodnego dostępu do broni palnej dla osób zrównoważonych i niekaranych.
Nie dla lewicy i jej chorych idei typu gender, globalistów od Gatesa i Sorosa, islamu,Rosji i komunistycznych Chin.
Kocham Tajlandię, Bangkok i Azjatki, nie znoszę feministek.
Przywódcami, których najbardziej cenię są : cesarz Napoleon I, prezydent Ronald Reagan oraz generałowie Francisco Franco i Augusto Pinochet.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości