Tamtego dnia nikt z nas nie potrzebował żadnych instrukcji. Gdy doszły do nas telefony, sms-y, gdy zrozumieliśmy te obrazy z telewizji, głosy z radia, informacje z internetu, gdy całą Polskę i cały świat obiegła potworna wieść o śmierci naszego Prezydenta... byliśmy gotowi. Jeden kolega zwierzał mi się niedawno z pewną metaforyczną frazą:
Czekałem tylko, aż będą nam karabiny rozdawać!
Nastrój był taki, że drobna iskra rozpaliłaby nad Wisłą prawdziwe powstanie – ludzie sami z siebie pisali i rozdawali wiersze, w Warszawie ktoś zrobił fantastyczną ulotkę: Te karły szydziły z naszego prezydenta, wołano zewsząd, by rozprawić się z kłamcami, oszczercami, na jednym z bolszewickich pomników ktoś w nocy wymalował napis: Kaczyńskiego pomścimy. Tłumy same gromadziły się w centrach miast, ulice zapełniły się biało-czerwonymi flagami. Dojrzewał w nas gniew, dies irae unosił się w powietrzu, a przydrożne latarnie kusiły swymi smukłymi kształtami – niejednemu zdrajcy byłoby w pętli do twarzy – w innych czasach oczywiście ;).
Na własne oczy widziałem, jak dziennikarze niektórych stacji zdejmowali znaczki korporacyjne, by móc swobodnie przemieszczać się w tłumie, słyszałem gwizdy, gdy ludzie spotykali pracowników wiadomych telewizji. Czasu było tak naprawdę niewiele, bo od pierwszej minuty po katastrofie cała ta POlityczna mafia działała z zimną krwią. Samolot rządowy zamienił się w samolot prezydencki, nawet gazety uznawane za prawicowe („Rzeczpospolita”) podawały niesprawdzone informacje o czterech podejściach do lądowania, przygotowano już wersję o naciskach na pilotów, choć przecież oficjalnie były jeszcze łzy, miłe wspomnienia i udawane zrozumienie. Od pierwszej minuty realizowano wielki scenariusz „pojednania” z Putinem. Nas jednak było pełno, a odwet ludu byłby straszny. Te milion siedemset tysięcy podpisów pod kandydaturą Jarosława Kaczyńskiego to była tylko namiastka naszej realnej siły. Poniesiem wrogom gniew - śpiewały romantyczne dusze Polaków.
I wtedy coś się zmieniło. Nagle. Ogłoszono, po raz drugi w ciągu trwania jednego pokolenia, „grubą kreskę”. Nikt nie domagał się rozliczania Żakowskich, Morozowskich, Olejników, Lisów i Durczoków. Kazano nam przejść do porządku dziennego nad całymi kubłami pomyj, wylewanych nam na głowy, na kampanie arogancji i brutalnego chamstwa. Sztabowcy opozycji zadecydowali, że to wszystko trzeba oddzielić, zapomnieć, wybaczyć – choć wybaczyć zanim usłyszało się słowa przepraszam.
Kazano nam uwierzyć, że „oni” się zmienili, że teraz będzie lepiej. Co więcej, już na samym początku kampanii idealnie odwrócono sens katastrofy – zaczęto rozważać, czy to Jarosław Kaczyński się zmienił! Przelano więc swoje winy na przeciwnika– każdy z nas wiedział, kto tu kłamie i udaje, kto jest fałszywy i próbuje nabrać społeczeństwo, a jednak „oni” bez zająknięcia zaczęli domagać się skruchy od swojej ofiary, a nie od siebie. Przekroczenie wszelkich granic cynizmu nie zostało ani osądzone, ani ukarane. Choć „gruba kreska” stała się wśród nas synonimem zdrady i służalczości, synonimem oddawania pola przeciwnikowi, to jednak bezmyślnie popełniliśmy ten sam błąd ponownie.
Ale – jak powiadają – do trzech razy sztuka. Aby uniknąć tego samego błędu w przyszłości trzeba przypomnieć sobie słowa narodowego wieszcza, zmarłego przed dwunastu laty. Trzeba sobie, Drodzy Państwo, powtarzać, powtarzać sobie z uporem, trzeba to sobie wbić do głów i wyryć w sercach jak jedenaste przykazanie :
i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy
przebaczać w imieniu tych, KTÓRYCH ZDRADZONO O ŚWICIE.
Tutejszy
Tekst został opublikowany w ostatnim numerze Warszawskiej Gazety w 180 dni po katastrofie.
Wiele osób uważa, że dobrze się stało – że trzeba było rozegrać to na spokojnie. Ja jednak wciąż mam poczucie zmarnowanej szansy, mam poczucie, że po katastrofie dokonano drugiej grubej kreski...
Nie jestem Polakiem, bo Polski już nie ma, nie jestem Europejczykiem bo urodziłem się w Polsce (Ludowej w dodatku).
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka