Ja wiem, że ja się nie zajmuję kulturą, ale to co widziałem przed chwilą po prostu zmusiało mnie do podjęcia tej aktywności. Możliwe, że próby jak ta poniżej będą podejmowane przeze mnie częściej, jednak nie obiecuję, bo kwestia musi być naprawdę gruba.
Planeta Ziemia po raz kolejny jest odwiedzana przez obcych. I właściwie tyle z podobieństw do innych filmów s-f. Wielki statek kosmiczny nie ląduje przed Białym Domem, nie niszczy Manhattanu, kosmici nie przecinają laserami wieży Eiffla, aby ta mogła upadając pozwolić na realizację perwersyjnych fantazji speców od efektów specjalnych o zgniatanych ludziach. Nie ma obcych nad Cerkwią Wasyla Błogosławionego, ani nie ma ich obok Big Bena. Nie zalewają Ziemi szarą nanobotyczną mazią. Nie wyłażą spod ziemi wstrzeleni piorunami do maszyn spoczywających tam miliony lat, aby następnie połowę ludzkości zanichilować w sposób tak brutalny, aby tylko spodnie po nich zostały, a resztę przerobić na pasztet. Nic z tych rzeczy. W "Dystrykcie 9" Statek kosmiczny przylatuje nad Johanesburg; do Afryki, krainy baumanowskich globalnych odpadów, czyli ludzi, o których świat zapomniał. Przylatuje i wisi. Wisi trzy miesiące, aż w końcu ludzie wycinają w nim dziurę i znajdują stłamszonych przybyszów z kosmosu. Wszystko na pokładzie jest oblepione gęstą, kleistą ciągnącą się mazią, która jest atrybutem każdego szanującego się kosmity. Ale jest również coś, czego jeszcze na statkach kosmicznych nie widzieliśmy (chyba, że u Eda Wooda). Płonące kosze na śmieci. Stuchleni, wygłodniali obcy wyglądają jak krzyżówki zbitych psów, homarów i meneli. Kosmici zostają ze statku wyprowadzeni i stłoczeni w getcie. Historia, którą obserwujemy dzieje się około 30 lat po wyżej nakreślonych wydarzeniach, a osnowę jej stanowią czasy dziwnie nam współczesne.
Film skręcony jest w formie paradokumentu, a właściwie para-paradokumentu. Część ujęć kręconych jest jak normalny film, część jak relacja na żywo, a wszystko to przeplata się z wywiadem ciapowatego głównego bohatera i wypowiedziami śledczych dziennikarzy i aktywistów ruchów praw człowieka. Zaprawdę bombowa mieszanka. Śledzimy historię Wikusa, jednego z pracowników (tego, z którym przeprowadzany jest wywiad) wielkiej korporacji, która zajmuje się administrowaniem gettem. Wiele lat napięć między obcymi pieszczotliwie nazywanymi przez ludzi „krewetkami”, a miejscową ludnością sprawia, że zapada decyzja o zmianie lokalizacji getta. Od tej pory obcy mają mieszkać prowizorycznym obozie dla uchodźców, który dziwnie przypomina Guantanamo. Główny bohater ma za zadanie zdobyć podpisy krewetek pod zgodą na deportacje. Podczas akcji zostaje jednak obryzgany substancją, która powoduje, że zaczyna mutować w obcego. Od tego momentu zaczyna się dramat. Bohater zaczyna być przez korporację traktowany jak królik doświadczalny. Musi uciekać.
Stare klisze takie jak mutowanie w obcych jest umiejscowione w nowych realiach. Każdy w pewnym momencie może stać się obcym, i każdy w pewnym sensie jest obcym, tylko nie dla swoich, a dla tych z drugiej strony barykady. Wypowiedzi przygodnie napotkanych mieszkańców Johansburga, którzy mówią, że z obcymi nie da się wytrzymać, „gdyby to jeszcze byli ludzie…”. Albo „użyć sekelektywnego wirusa, który wybije krewetki”. Nie można nie odnieść wrażenia, że pod określenie „krewetka” można podstawić „czarnucha”, „ciawę”, „brudasa”. Mamy tutaj wszystko, co wydaje się niezwykle istotnymi problemami współczesności. I singerowski "gatunkowizm", czyli pytanie o etyczny status ludzi i innych gatunków. Wyśmienity czarny humor. W obronie obcych występują przecież działacze praw człowieka. I coraz większe pęknięcie między biednymi i bogatymi. Przypomnienie tego, że żyjemy, jak napisał Mike Davis na planecie slumsów, w której w gettach żyje prawie półtora miliarda ludzi. I napięcia etniczne. I prywatyzacja sfery militarnej. I nowy system korporacyjnej dominacji, którego władzę ustanawia neoliberalny konsensus. Korporacja, która wykorzystuje sadystów do przeprowadzania eksperymentów „wartych setki milionów, a może nawet miliardy dolarów”. Wszystko to okraszone niezłą muzyką i świetną grą Sharltona Copleya, który wcielił się w rolę Wikusa.
Świetne kino. Cyberpunk miał swojego Łowcę Androidów, postmodernizm ma Dystrykt 9. Zabójczy mish-mash. Paradokument, Since fiction, dramat. Wszystko robione jakby na poważnie, a jakby z przymrużeniem oka. Z jednej strony jest zapomniany Johanesburg, czyli kraniec cywilizowanego świata, który obcy wybrali sobie na cel podróży, zamiast zawitać do centrum. Jakiż to policzek wymierzony został słaniającej się na nogach Ameryce z jej niezachwianą pewnością, że kosmici przylatują głównie do nich i to akurat 4 lipca, aby ci mogli samoutwierdzić się w swojej maczystowskiej wizji narodu wybranego podczas niszczenia statku. Jakiż to policzek został wymierzony w całej ludzkości, która okazuje się być bardziej barbarzyńska niż kosmici. Wszystko to jednak może przez twórców filmu być zbyte mrugnięciem oka: przecież my zrobiliśmy tylko film SF. Wielkie kino. Obok Odysei Kosmicznej z pewnością najlepszy film SF. A przez swoją wielorakość i wielopłaszczyznowość jeden z najlepszych, jakie widział autor owej pokracznej recenzji.
Interesuję się wszystkim, więc na niczym się nie znam. Na moim blogu można w komentarzach rzucać mięsem. Jeśli jednak ktoś się na to decyduje musi się liczyć z faktem, że mięsem może dostać. Nie cenzuruję nikogo. Nie donoszę administratorom o naruszeniu regulaminu.
Jeśli ktoś dostrzeże w jakimś poście kwantyfikator "Polacy-katolicy" i poczuje się dotknięty wydźwiękiem tekstu zapewne skieruje swoje oczy na opis chcąc z niego zadrwić. Korzystając z okazji skierowanego tu wzroku wyjaśniam, że kwantyfikator taki jest skrótem myślowym. Nie znaczy tyle co "wszyscy Polacy-katolicy", tylko ich większość. O ile oczywiście zgodzimy się, że grupy społeczne różnią się między sobą pewnymi cechami. A chyba się różnią, ponieważ na jakiejś podstawie potrafimy je wyróżnić. "Polacy-katolicy" to tylko egzemplifikacja. Dotyczy to wszystkich kwantyfikatorów znajdujących się w postach.
Odczuwam pewien dyskomfort, gdy zwracam się do osób starszych wiekiem, lub naukowym tytułem per "Ty" nie tłumacząc dlaczego tak robię. Tu jest miejsce na wyjaśnienia. Jestem zwolennikiem stosowania netykiety, której jedna z zasad mówi, że zwracanie się w Internecie do kogoś w ten sposób jest w dobrym tonie i w pewien sposób zrównuje, czy też egalitaryzuje rozmowę. Nie jestem jednak doktrynerem, jeżeli ktoś sobie tego nie życzy w każdej chwili mogę zaprzestać tego procederu.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura