Marek Przychodzeń, nieodmiennie od wielu miesięcy stanowi dla mnie źródło inspiracji. Nic dziwnego: jako „doktorant w Instytucie Filozofii na UJ, absolwent socjologii i filozofii na UJ, tłumacz i publicysta” niemalże jak Peja zna całą klasykę. Z tym, że ten pierwszy filozoficzną. Nie powinno więc dziwić, że w niemalże każdym tekście autora pojawia się jakieś odwołanie do autorytetu Arystotelesa, który w starożytności zgłębił naturę wszechrzeczy, a nam zostaje jedynie wrąbanie na pamięć tego co już napisano. Tym razem Przychodzeń przestrzega przed Tygodnikiem Powszechnym „robiącym gorszą robotę” niźli nawet Fakty i Mity, czy Nie. Czym się naraził „chrześcijański, ale nie katolicki” tytuł dla publicysty, tłumacza, doktoranta i absolwenta dwóch kierunków? A no, w Dzień matki zaserwował jakieś feministyczne wynurzenia, które, jak sam autor zauważa są „błotem rzuconym w matkę”, bo tekst właśnie o macierzyństwie rozprawia, z tym że z jakimś takim niezdrowym dystansem.
Nie będę skupiał się na tekście Katarzyny Kubisiowskiej, a Marek Przychodzeń jedynie jako punkt zaczepienia mi posłuży, bo jak mi się wydaje, jego uczoność służy głównie reprodukcji podwórkowo-telewizyjnej mądrości, prymitywnego trybalizmu, gatunkowego ekspansjonizmu, co czyni doktoranta bezwolnym narzędziem w rękach sił doboru naturalnego, w który sam zapewne - jako katolicki filozof - nie wierzy.
Prawicowy publicysta, zasięgnąwszy autorytetu nie tylko Arystotelesa, ale również prof. Ryszarda Legutki, jest zwolennikiem koncepcji związanych z ładem naturalnym. Jak na prawicowca przystało wszelaka zmiana, ewolucja, stanowi dlań podeptanie praw natury, jest wybrykiem, krzykiem szaleńca, któremu nie oddanie głosu się należy, ale publiczne obśmianie i być może, nomen omen, psychiatryk. Tak też krytyka „matki polki”, która poświęca swoje ambicje, swoje zdrowie, autonomię, marzenia dla dziecka jest jakimś, przepraszam, poronionym pomysłem. Bo jak to tak? Przecież kobieta została stworzona przez Boga właśnie po to, aby rodzić, hołubić, poświęcać się, ambicje chować do kieszeni. A tu nagle świat zwariował, wdarła się szturmem przed półwieczem pigułka antykoncepcyjna, która z roku na rok niemalże sprawiła, że kobietom po prostu odechciało się mieć rodziny bardziej liczne niż 2 dzieci. Nagle zachciało im się iść do pracy, wyjeżdżać na wakacje, oddawać się promiskuityzmowi, który do tej pory bezkarny (niemalże) był głównie dla mężczyzn. Pigułka koncepcyjna i feminizm zerwały odwieczne reprodukcyjne przymierze z Bogiem, za przeproszeniem, emancypując kobiety. Oj biedne, głupie gąski, nie wiedzą, że ich przeznaczeniem ustanowionym przedwiecznie i po wieki wieków jest rodzenie, poświęcenie, kilka miesięcy spokoju i znowu rodzenie. Ów heroizm codzienności jest wpisany w kobiecość i za to należy się cześć Matce. Ta cześć jest więc ekwiwalentem wobec ambicji, które trzeba schować do kieszeni. Świat działa tak od zawsze – przysłowiowy Marek Przychodzeń pracuje i się rozwija, a jego żona podtrzymuje gatunek (nic personalnego, nie wiem nic na temat życia rodzinnego doktoranta, nie interesuje mnie ono; dlatego Marek Przychodzeń jest "przysłowiowy") powiększając jego biomasę ku uciesze Boga Ojca.
Robin Baker w książce „Seks w przyszłości” przedstawia ciekawą i dość, jak mi się wydaje, prawdopodobną wizję przyszłości, w której technologie reprodukcyjne niemalże całkowicie wyeliminują tradycyjny sposób rozmnażania się ludzi. Permanentna antykoncepcja, selekcja zarodków i In vitro, jako sposób na nią, klonowanie, powszechna surogacja. Taki świat nie grozi nam za kilka – kilkanaście lat, ale być może za 3 – 5 dekad. Płodność zostanie poddana technicyzacji, tak jak dzisiaj poddana jest jej komunikacja i przemieszczanie się. I co wtedy zrobi prawicowiec, kiedy już nie będzie wiadomo jak podtrzymać mit Matki Polki? Co się stanie z jego „prawem naturalnym”, które zostanie, za przeproszeniem, zgwałcone już na całej linii? Czy będzie nawoływał do powrotu do „naturalnej wolności kobiety tkwiącej w pigułce antykoncepcyjnej”? A być może zamknie się już po wsze czasy w bibliotece i będzie studiował działa klasyków sprzed setek, albo tysięcy lat?
Interesuję się wszystkim, więc na niczym się nie znam. Na moim blogu można w komentarzach rzucać mięsem. Jeśli jednak ktoś się na to decyduje musi się liczyć z faktem, że mięsem może dostać. Nie cenzuruję nikogo. Nie donoszę administratorom o naruszeniu regulaminu.
Jeśli ktoś dostrzeże w jakimś poście kwantyfikator "Polacy-katolicy" i poczuje się dotknięty wydźwiękiem tekstu zapewne skieruje swoje oczy na opis chcąc z niego zadrwić. Korzystając z okazji skierowanego tu wzroku wyjaśniam, że kwantyfikator taki jest skrótem myślowym. Nie znaczy tyle co "wszyscy Polacy-katolicy", tylko ich większość. O ile oczywiście zgodzimy się, że grupy społeczne różnią się między sobą pewnymi cechami. A chyba się różnią, ponieważ na jakiejś podstawie potrafimy je wyróżnić. "Polacy-katolicy" to tylko egzemplifikacja. Dotyczy to wszystkich kwantyfikatorów znajdujących się w postach.
Odczuwam pewien dyskomfort, gdy zwracam się do osób starszych wiekiem, lub naukowym tytułem per "Ty" nie tłumacząc dlaczego tak robię. Tu jest miejsce na wyjaśnienia. Jestem zwolennikiem stosowania netykiety, której jedna z zasad mówi, że zwracanie się w Internecie do kogoś w ten sposób jest w dobrym tonie i w pewien sposób zrównuje, czy też egalitaryzuje rozmowę. Nie jestem jednak doktrynerem, jeżeli ktoś sobie tego nie życzy w każdej chwili mogę zaprzestać tego procederu.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka