Dawno już na tym blogu nie pojawiały się kwestie o tematyce tzw. ogólnej. Niegdyś bieżączka była marginalnym polem dostępnych tu wynurzeń, teraz proporcje się odwróciły. Czas tą sytuację zmienić i powrócić do wcześniej wypracowanego modelu. Silne postanowienie poprawy jest skutkiem lektury wpisu blogera Praworęcznego pod tytułem „Lewackie gusła”. Autor, wytrawny znawca tematyki lewicowej, myśliciel wysokich lotów stwierdza, że konstrukt „solidaryzmu społecznego” jest niczym innym jak zinstytucjonalizowaną grabieżą, zemstą biedoty oraz karaniem zdolniejszych, lepiej zarabiających i pomysłowych ludzi.
No właśnie, dlaczego lewaki, a wśród nich ja, chcą zabierać, grabić, karać podatkiem progresywnym zdolniejszych, bardziej pracowitych i bogatszych za to, że lepiej zarabiają? Problem tych pytań polega na tym, że intertekstualnie zawierają wiele treści, które przez dyskurs neoliberalny są uznawane za coś zupełnie naturalnego i niedyskutowalnego, tymczasem są dość dalekie od prawdy, lub w znacznym stopniu upraszczają rzeczywistość.
Po pierwsze wśród gromicieli „solidaryzmu społecznego” rozpowszechniony jest pogląd, że bogactwo, władza i w ogóle „że w życiu się powiodło” są wynikiem pracy, zdolności, uporu tych, którzy odnieśli sukces. To dość naiwne i infantylne wierzenie w selfmademana jest silnie zakorzenione w dzisiejszym rozumieniu świata i mądrości telewizyjnej. Tymczasem ogromna część ludzi, którym „się powiodło” to ludzie, którzy nie tyle sami do czegoś doszli, ile ci, którym ich klasowe, ekonomiczne i kulturowe położenie umożliwiło kontynuację życie w klasie swoich rodziców. Wśród studentów dziennych jest ogromna przewaga dzieci bogatych rodziców. Biedniejsi idą do gorszych szkół, ponieważ rodzice nie przykładają szczególnej uwagi do rozwoju swoich dzieci, nie mają pieniędzy na korepetycje. Już więc na samym początku strat dla dzieci z rodzin biedniejszych jest utrudniony – najpierw gorsza podstawówka, gorsze gimnazjum, gorsze liceum, być może jakieś liche studia, po drodze często pojawia się dziecko i młodzi ludzie z klas niższych często toną w pieluchach, frustracji i kiepsko płatnych pracach. Tymczasem ich rówieśnicy, ponoć przyszli selfmademani, od samego początku są przyzwyczajani do przyszłej kontynuacji klasowej spuścizny, chodzą do szkół muzycznych, baletowych, na korepetycje z matematyki i angielskiego, któłka fotograficzne, oglądają świat, mają dostęp do pieniędzy, który umożliwia im zagraniczne wycieczki. To wszystko, nawet jeżeli osoba jest genetycznie wyposażona intelektualnie, sprawia, że człowiek nasiąka kapitałem kulturowym, wiedzą i ogładą. Statystycznie dziecko z bogatszej rodziny styka się z treściami bardziej wysublimowanymi, które "ćwiczą" jego mózg. Droga edukacyjna kończy się co najmniej jednym kierunkiem (oczywiście bezpłatnym, ponieważ rodzice zapewnili możliwość wcześniejszego dobrego przygotowania merytorycznego), później, dzięki sieci znajomości, którą człowiek z wyższej klasy wykształca przez całe swoje życie, możliwe jest znalezienie dobrej pracy i wysokie zarobki. Solidaryzm społeczny jawi się między innymi jako coś, co może chociaż w niewielkim stopniu wyrównywać szanse dzieci z rodzin biedniejszych.
Po drugie pojawia się dyskurs „kary”. Bogatsi są rzekomo karani za swoje umiejętności. Tutaj pojawiają się co najmniej dwa problemy. Pierwszy został opisany jak wyżej – umiejętności często biorą się z przyjaznego, stymulacyjnego otoczenia. Drugim jest zagadkowa, jak dla mnie, kwestia arbitralności stosowania zagadnienia „kary”. Dlaczego więc jako „karę” postrzega się wyższe opodatkowanie bogatego, ale już bieda jest wyjęta poza nawias dyskursu kary? Moim zdaniem mówienie o „karze” jest tutaj zupełnie niestosowne. Podobnie jak „karą” nie może być nowotwór, brak jeziora dla kogoś, kto ma ochotę akurat się wykąpać, brakiem zimy dla kogoś, kto chcę się wybrać na snowboard, gorąco w lecie, brak pieniędzy na Ferrari. Wszystko to są po prostu „okoliczności”, a mówienie o karaniu, albo nagradzaniu jest tutaj nieistotne.
Po trzecie pojawia się pytanie, które być może powinno pojawić się na początku: czy ekonomiczny sukces jest czymś co samo w sobie jest wartością niedyskutowaną. Brzmi to nieco dziwnie, postaram się jednak wytłumaczyć w kilku zdaniach o co mi chodzi. Ludzie dość bogaci i bogatsi od nich, czyli tacy, którzy łapią się na trzeci próg podatkowy, to dość często ludzie, którzy sprzedają pracę innych, sami będąc tylko pośrednikami. Mówiąc najkrócej – kupują pracę taniej, a sprzedają jej efekty drożej. Z punktu widzenia etyki wytwarzania (?) zarówno jedno (praca) jak i drugie (sprzedaż jej efektów), czy też odmaterializowane formy zysku (spekulacja) są właściwie równorzędne. Tymczasem osobie będącej najbliżej „wytwarzania” niemalże nigdy nie będzie dane zarabiać tyle ile dwóm pozostałym grupom. Jest jeszcze kwestia tego, czy rzeczywiście niektóre cechy bogatych nie powinny być „karane”. Byłby to swego rodzaju „zaoczny podatek psychopatyczny”. Bardzo często wśród osób naprawdę bogatych istnieje spora nadreprezentacja psychopatów, kapitalizm bowiem premiuje ich psychopatyczne cechy. Oczywiście psychopatia nie jest obca żadnej klasie społecznej, jednakże osoby o takim usposobieniu w klasach niższych nie mają okazji ich wykorzystywać w pracy; jeżeli je wykorzystują, zapewne po jakimś czasie awansują do grupy, objętej najwyższym progiem podatkowym.
Po czwarte, aby dostać się do klasy średniej-średniej, średniej-wyższej i dalej, aby w niej istnieć bardzo często (zawsze?) jest się podmiotem wyzyskującym, bez względu, czy jest się importerem jakichkolwiek towarów z Azji, czy jest się udziałowcem firmy tytoniowej, czy współwłaścicielem firmy budowlanej, czy w firmie istnieje pion teleinformacji. Na wszystkich tych etapach, ktoś jest wyzyskiwany, a jego wyzyskiwanie finalnie przyczynia się do sukcesu ekonomicznego tego, który wyzyskuje.
Po piąte, zinstytucjonalizowany solidaryzm społeczny jest po prostu jednym z elementów państwa, które gwarantuje bogatemu takie wartości jak gwarancja egzystencji (policja, instytucjonalna kontrola żywności i używek, kontrola sanitarna w szpitalach), gwarancja egzekucji umów (sądownictwo), gwarancja rozwoju (edukacja, badania, granty).
Ostatecznie solidaryzm społeczny można traktować jako zinstytucjonalizowaną empatię. Jeśli brak jej na poziomie jednostki, to państwo taką postawę ma prawo wymusić, podobnie jak ma prawo zakazać znęcania się nad zwierzętami.
Interesuję się wszystkim, więc na niczym się nie znam. Na moim blogu można w komentarzach rzucać mięsem. Jeśli jednak ktoś się na to decyduje musi się liczyć z faktem, że mięsem może dostać. Nie cenzuruję nikogo. Nie donoszę administratorom o naruszeniu regulaminu.
Jeśli ktoś dostrzeże w jakimś poście kwantyfikator "Polacy-katolicy" i poczuje się dotknięty wydźwiękiem tekstu zapewne skieruje swoje oczy na opis chcąc z niego zadrwić. Korzystając z okazji skierowanego tu wzroku wyjaśniam, że kwantyfikator taki jest skrótem myślowym. Nie znaczy tyle co "wszyscy Polacy-katolicy", tylko ich większość. O ile oczywiście zgodzimy się, że grupy społeczne różnią się między sobą pewnymi cechami. A chyba się różnią, ponieważ na jakiejś podstawie potrafimy je wyróżnić. "Polacy-katolicy" to tylko egzemplifikacja. Dotyczy to wszystkich kwantyfikatorów znajdujących się w postach.
Odczuwam pewien dyskomfort, gdy zwracam się do osób starszych wiekiem, lub naukowym tytułem per "Ty" nie tłumacząc dlaczego tak robię. Tu jest miejsce na wyjaśnienia. Jestem zwolennikiem stosowania netykiety, której jedna z zasad mówi, że zwracanie się w Internecie do kogoś w ten sposób jest w dobrym tonie i w pewien sposób zrównuje, czy też egalitaryzuje rozmowę. Nie jestem jednak doktrynerem, jeżeli ktoś sobie tego nie życzy w każdej chwili mogę zaprzestać tego procederu.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka