Obserwuję od rana reakcje palestyńskie na śmierć bin-Ladena. W Strefie Gazy Hamas potępia Amerykanów, a Dżihad Islamski wręcz opłakuje „szahida” (świętego męczennika). Przypuszczalnie cała ta sprawa podreperuje wizerunek Obamy w stolicach arabskich - łatwiej będzie mu przestawiać pionki w trudnych warunkach „arabskiej wiosny”.
Zastanawiam się jednak, dlaczego bin-Laden nie został wzięty żywcem - czyżby akcja komando w otoczonej 5-metrowym murem willi w Abbottabadzie nie przebiegła zgodnie z planem... Amerykanom, którzy zdesantowali ze śmigłowców nie udało się całkiem zaskoczyć zaćpanych dżihadowców, którzy zaczęli się ostrzeliwać i bin-Laden kaput?
Czyżby rozkaz operacyjny przewidywał taką możliwość na wypadek, gdyby element zaskoczenia nie zadziałał? Pokojowemu nobliście w Białym Domu potrzebna była nade wszystko „akcja super czysta”, czego zresztą bynajmniej nie mam mu za złe. Obamie musiało przede wszystkim zależeć na tym, żeby uniknąć strat własnych.
Przed naszymi szeroko zamkniętymi oczami nie ukażą się zatem obrazki niczym z Babilonu - z uzębieniem irackiego Saddama i konopnym sznurem. Co nie znaczy, że należy podważać skalę sukcesu z oturbanionym brodaczem. Najwyraźniej z łaski Allaha (czyli przy pomocy Pakistanu) - Amerykanom udało się wreszcie dokopać jaskiniowcom w Tora Bora.
Wg mnie Obama wolał uniknąć komplikacji, gdyby np. al-Kaida schwytała jakichś zakładników zachodnich, którym gładko obcinałaby głowy (relacje w al-Dżazirze), chcąc zmusić USA do wydania Osamy bin-Ladena. Dlatego lepiej było kropnąć go z miejsca, a resztę pokaże kino akcji przed wyborami prezydenckimi w 2012.