Jadąc przez Warszawę i kręcąc gałką radiową, co chwila natykasz się na lokalne rozgłośnie, nadające muzykę rockową, reklamy i skróty wiadomości. Wszystkie one niewiele różnią się od siebie i wzorują się w większości na dwóch komercyjnych rozgłośniach ogólnopolskich - Zetce i RMF FM oraz publicznejTrójce. Niezależne stacje radiowe i telewizyjne, podobnie jak tytuły prasowe, mogły rzecz jasna zaistnieć w Polsce dopiero po upadku komunizmu. Począwszy od lat 90. miałem okazję współpracować kolejno, jako korespondent w Izraelu, ze wszystkimi trzema rozgłośniami, a najdłużej z RMF FM nadającym z Krakowa.
W ciagu tego „dwudziestolecia” po upadku komuny byłem też korespondentem - stałym lub z doskoku - paru polskich stacji telewizyjnych, tygodników opinii i dzienników. Najlepiej z tego wszystkiego wspominam prywatne radio RMF FM, o którym mówiłem już wcześniej, że urządziło w Nowej Hucie happening ze styropianową atrapą „kroczącego Lenina”. Od początku właścicielem tej rozgłośni był facet nazywający się Stanisław Tyczyński, który stworzył to późniejsze imperium medialne dosłownie od zera - „z dwoma przywiezionymi z Francji używanymi komputerami i 5000$ w kieszeni”.
Wg naocznych świadków zakreślić miał kredą koło na podłodze pustego pomieszczenia wynajętego na krakowskim Kopcu Kościuszki - w starym poaustriackim forcie, gdzie RMF nadal ma swoją siedzibę - zapowiadając, że jest to początek „największego radia komercyjnego w Europie”. Nie jestem pewien, czy zapowiedź ta się spełniła, ale w stosunkowo krótkim czasie RMF faktycznie stał się potęgą medialną, mającą do dyspozycji własny helikopter, a kolejne urodziny „15 stycznia” obchodził hucznie, zapraszając np. do Zakopanego ... chór Armii Czerwonej.
W ostatnich latach Tyczyński odsprzedał sieć RMF FM niemieckiej korporacji, a sam zamknął się w zbudowanym koło autostrady A4 pod Krakowem supernowoczesnym studiu multimedialnym - zwanym „kopułkami” - przypominającym z wyglądu kosmodrom. Zrezygnował z planów utworzenia tam satelitarnej telewizji i podobno założył miasteczko filmowe - „polski Hollywood”. Wracam teraz jednak do lewobrzeżnej Warszawy, żeby w biurze premiera w Al. Ujazdowskich porozmawiać z ministrem Rafałem Grupińskim - dawnym opozycjonistą i szefem wydawanego w podziemiu, literackiego pisma „Czas Kultury”.
W jakim stanie polska kultura przeszła przez Morze Czerwone - suchą nóżką, mokrą nóżką, a może wilgotnawą. Czy generalnie była nośnikiem niezależności?
Moim zdaniem, absolutnie była, nawet przed opozycją demokratyczną. Była nośnikiem nawet poprzez głośne emigracje typu Marek Hłasko, poprzez tworzenie literatury i kina, co było bardzo ważne, poprzez polską szkołę filmową. Cały czas kultura potrafiła się porozumiewać z odbiorcą poza cenzurą i poza reżimem. Potrafiła tworzyć świat pewnego rodzaju złudnej, ale osobnej wolności. Jeśli oglądamy np. film Rękopis Znaleziony w Saragossie Wojciecha Hasa, to jesteśmy w świecie bardzo wysokiej kultury, która ignoruje całe te siermiężne komitety partyjne, cenzurę, Układ Warszawski etc.
Jesteśmy w świecie, w którym chcemy być, który mówi nam bardzo wiele o nas samych i uczymy się z tego. Taki np. film Nikt nie woła z 1960 roku wg powieści Józefa Hena mówił dużo o historii współczesnej, o Armii Krajowej, o reżimie komunistycznym. Filmy te przeważnie mówiły bardzo oględnie, dając jedynie sygnał na obrzeżach, o co tam naprawdę chodzi, ale ludzie bardzo dobrze to rozumieli. Potem przyszedł Gierek po tragedii na Wybrzeżu i musieli odpuścic; kolejne pokolenia odwilży, masa książek, nawet w tytułach już była prowokacja. Powoli, krok po kroku budowano tę przestrzeń wolności.
W ogóle jestem przekonany, że jeśli chodzi o kulturę peerelu, to niedługo przyjdzie moda na tę kulturę; teraz nastała już przecież wyraźna moda na obrazki retro z tamtych czasów - stare samochody, pralki Franie - ale z czasem przyjdzie też moda na kulturę. Przyjdzie czas na odkrycie tej kultury. Autentyczne talenty pisarskie tamtych czasów będą odkrywane, znakomici poeci, którzy teraz są skrzywdzeni i zapomniani – wrócą; nawet jeśli to będzie odkrycie tylko dla grona studentów.
Rafał, Ty założyłeś „Czas Kultury”. Czy od razu wiedziałeś czego chesz, gdy pismo zaczynało się ukazywać?
To był przełom lat 1984/85, kiedy się zrodził pomysł, który dyskutowaliśmy z grupą przyjaciół - także z plastykami, którzy ilustrowali to pismo, a z czasem przybyli nam korespondenci. Pomysł się zrodził z tego, że ja współpracowałem wtedy z organizacją, najbardziej radykalną chyba w podziemiu - Solidarnością Walczącą. Z czasem, poza zadymami z ZO MO, zaczęliśmy mieć ambicje tworzenia też ruchu wydawniczego. W ten sposób powstało najpierw pismo Czas, w którym robiłem działkę kultury.
Pismo było całkowicie podziemne, wychodziło nieregularnie. Czasami, jak np. zdarzała się jakaś wpadka z drukarnią, ratowaliśmy się podwójną numeracją, pismo było grubsze i miało dwa numery naraz. W pewnym momencie uznaliśmy, że warto, aby ten dział kultury usamodzielnić w pismo literackie i w ten sposób powstał Czas kultury. Po pierwsze z Czasu, ale też dlatego, że współpracowałem z Giedroyciem i pisałem teksty do Kultury paryskiej. Stąd się wzięła nazwa złożona z dwóch części.
Cele mieliśmy też przynajmniej dwa: powrót do kategorii estetyki, czyli wyjście zza barykady politycznej, na zasadzie której tylko nasi piszą i publikują w podziemiu wspaniałe książki, a ci w oficjalnym obiegu, to grafomania. Stwierdziliśmy, że trzeba zacząć obiektywnie oceniać. Chodziło o to, żeby tych pisarzy, którzy zresztą w większości współpracowali z Solidarnością, zacząc oceniać normalnie, pod względem wartości estetycznych i artystycznych; oceniać surowo, ale w sposób normalny. Czyli de facto stworzyć trzeci nurt, łączący nurt podziemia z oficjalnym. Rok później w tym trzecim nurcie pojawiło się inne pismo Brulion, które później przerodziło się w Lampę wychodzącą do dziś.
Druga istotna sprawa była związana z potrzebą przeciwdziałania pewnemu marazmowi, który już powoli, ale wyraźnie zaczynał się rysować. Reżim stosował coraz bardziej miękkie formy presji, praktycznie wszyscy zostali zwolnieni z więzień, przestano aresztować, a opozycjonistom zaczęto konfiskować przede wszystkim... samochody. Jednocześnie demonstracje organizowane przez opozycję - w te wszystkie dni rocznicowe itd. - traciły impet; wydawało się, że już tak zostaniemy w takiej „smucie”, że nie damy rady.
W połowie 1985 roku wyszedł pierwszy numer Czasu Kultury i zaczęliśmy pisać o polskiej kulturze niezależnej, o polskiej kulturze w ogóle, w taki sposób - jakbyśmy zakładali, że w najbliższych latach Polska uzyska pełną niepodległość. Założyliśmy optymistyczny wariant. Czując potrzebę takiego zastrzyku optymizmu, zaczęliśmy w pewnym sensie ignorować, poza nielicznymi tekstami w duchu publicystycznym, istniejącą rzeczywistość. Zastanawialiśmy się, co z tą kultura polską będzie, co się z nią stanie, ale przy założeniu, ze będzie wolność. Trochę to była taka pozytywistyczna praca od podstaw.
Dlatego też pojawiły się te liczne wątki w piśmie. Już w pierwszym numerze, we wstępniaku napisaliśmy, że chcemy przypomnieć wielonurtowość polskiej kultury, wielowyznaniowość itd. Zajęliśmy się wtedy tradycjami Mitteleuropy. Zaczęliśmy przeglądać to co istotne w polskiej kulturze. Opublikowałem wtedy taki tekst, który analizował i obnażał takty kę komunistów, polegającą na opieraniu ich ideologii na tradycji piastowskiej, a negowaniu jagiellońskiej. Oni budowali ideologię na Polsce z początków istnienia państwa, a późniejszą historię, czyli budowanie potęgi Rzeczypospolitej Obojga Narodów - ignorowali.
W piśmie pojawiły się tematy nawiązujące do tradycji jagiellońskiej, ale też wątki chasydzkie, czyli Martin Buber. Pojawił się „Esej o pracy”, pokazujący stosunek do pracy w całej historii kultury. Doszliśmy do wniosku, że będziemy mieli z tym problem, z etosem pracy, ze względu na to, że w socjalizmie w zasadzie większość ludzi dorabiała sobie w ten sposób, że wynosiła z zakładów pracy jakieś elementy, z których coś tam sobie konstruowała, sprzedawała prywatnie swoim sąsiadom itd. Cały ten system był chory, bardzo przez komunizm zepsuty. Myśmy mieli to wszystko bardzo dokładnie zaplanowane, a takim trzecim, jakby dodat kowym elementem było stworzenie środowiska artystycznego, nie tylko literackiego - w Poznaniu.
Uznaliśmy, że Poznań jest miastem bardzo ciekawym, ale ciągle żyjącym w cieniu Krakowa i Warszawy. Poznań miał ogromny potencjał, ale ciągle przypominał sypialnię rentierów; był najbardziej otwartym mias tem w PRL ze względu na odbywające sie tam co roku Targi Międzynarodowe, ale jednocześnie najmniej ciekawym artystycznie. Był Teatr ósmego dnia, działy się jakieś rzeczy, ale generalnie potencjał był o wiele większy. Na przelomie lat 70./80. stworzyło się środowisko i chodziło o następne pokolenie, żeby tego nie zgubić i tych bardziej utalentowanych ludzi przechwycić i iść z nimi w lata dziewięćdziesiąte.
Staraliśmy się też tłumaczyć z literatury światowej rzeczy najciekawsze. Wielokrotnie uśmiechałem się potem w latach 90., czytając różne okładki książek, czy recenzje w gazetach, że wreszcie po raz pierwszy coś się ukazało po polsku - jakaś książka, jakiś autor- a myśmy te rzeczy tłumaczyli i wydawali przedtem w podziemiu. Staraliśmy się nadążać i dzięki m.in. Kulturze paryskiej mieliśmy dostęp do wszystkich ważniej szych światowych pism literackich. Prenumerowali je dla nas; nigdy w życiu nie miałem tak pełnego zestawu informacji ze świata jak w podzie miu, do analizy w naszym pismie, gdzie robiliśmy przegląd zagraniczny.
A jak się kontaktowaliście ze swoimi partnerami na Zachodzie, nor malnie listownie raczej nie?...
Jeśli chodzi o listy, to bywało bardzo różnie. Do 1984 roku nie mogliśmy też dostać paszportu, ale jak powiedziałem, reżim się luzował. W 84. roku nagle wydali nam paszporty i pojechaliśmy do Niemiec, skąd przywieźliśmy cała przyczepę samochodową papieru do druku. Puścili nas bez problemu. Dostaliśmy ten papier od Zielonych, którzy z kolei, jak przyjeźdżali do nas, przywozili nam pieniądze na działalność podziemną. Strasznie się z nimi kłóciliśmy, bo oni byli bardzo lewaccy w poglądach.
Musieliśmy wszystko sami zdobywać, bo większość zagranicznej pomocy znikała gdzieś w strukturach Solidarności, na przykład maszyny drukarskie czy powielacze. Musieliśmy sami to organizować, a pierwszy powielacz zdobyliśmy poprzez włamanie do spółdzielni mieszkaniowej w Poznaniu. Wyłamaliśmy w nocy drzwi i wynieśliśmy powielacz, na którym wydrukowaliśmy pierwszy numer gazetki w podziemiu, ale to nie był jeszcze Czas Kultury. Ten był grubym pismem, z rysunkami i okładką gra ficzną, które drukowaliśmy w bardziej zaawansowanej drukarni we Wrocławiu. Papier mieliśmy od Zielonych, ale też wynosiliśmy, na przy kład z tamtej spółdzielni czy z transportów kolejowych na bocznicy.
Różnie bywało, ludzie z firm wynosili. Dystrybucja pisma odbywała się poprzez siatkę organizacji podziemnej, mieliśmy swoją grupę w Solidarności Walczącej, ale każdy z nas miał jeszcze osobiste kontakty. To byli głównie studenci i ludzie młodzi, pracujący w różnych zakładach pracy, którzy kolportowali w swoich środowiskach. Mój ojciec kolportował we Wronkach, w swoim miasteczku…To był długi łańcuch ludzki.
A władza nie przeciwdziałała jakoś waszym poczynaniom?
W pewnym momencie wylądowałem za kratami. Esbecy przyszli, szósta rano, zrobili rewizję i mnie zabrali. Procesu nie było, bo nie mieli żadnych dowodów i trudno było postawić mnie przed sądem. Mieli tylko zeznanie chłopaka, który ode mnie odbierał bibułę, który załamał się w śledztwie, jego aresztowali dwa miesiące wcześniej. W efekcie przesiedziałem niecały miesiąc w Poznaniu. W mieszkaniu rewizja była z kilka razy. Wielokrotnie też dobijali się do drzwi, ale jakoś dziwnie zabierali sie do rzeczy - parę razy po prostu nie otworzyłem, udając, że nikogo nie ma.
Oni się dobijali, potem długo czekali na rogu, czy nie przyjdziemy skądś do domu, ale w końcu odpuszczali po paru godzinach. Nie byli tacy super sprawni. Rzecz jasna, potrafili być też brutalni, wszystko zależało od tego, kto nimi dowodził w danym miejscu i momencie.
Mówiłeś o współpracy z niemieckimi Zielonymi; czy z zachodniej Polski, z Poznania - nie zaczyna być bliżej do Berlina niż do Warsza wy?
Wydaje mi się, że w jakimś sensie tak. Kiedy zaczęła rosnąć zamożność społeczeństwa w Polsce w drugiej połowie lat 90. - w Poznaniu stały się modne wyjazdy na zakupy do Berlina. W pewnym momencie 270-kilome trowy wyskok do Berlina nie czynił tych zakupów droższymi, tym bar dziej, że u nas ceny wtedy szalały. Pamiętam, jak na początku lat 90., błyskawicznie w Poznaniu zmieniły się witryny sklepów. Stały się nowo czesne, tylko, że w pewnym momencie wszyscy odkryli, że one są wzorowne na sklepach berlińskich, jeśli chodzi o estetykę i wzornictwo.
Ja się osobiście zaniepokoiłem, jako wykładowca Akademii Sztuk Pięknych, że wszystko jest tak mało oryginalne. Z jednej strony zostało w błyskawicznym tempie zmienione według dosyć dobrych wzorców, ale z drugiej, dlaczego aż tak naśladowczo. Teraz już jest inaczej; w wielu miastach w Polsce szuka się oryginalnych rozwiązań, np., w Krakowie nawiązuje się do secesji, czyli najlepszego okresu kultury krakowskiej. W Poznaniu powstanie centrum polskiego desingu - zresztą w budynku starej drukarni... Tendencja naśladowcza na szczęście gaśnie.
Powrót Polski do rdzenia europejskiego odbywa się głównie przez Niemcy?
Niemcy są najsilniejszym podmiotem w Unii Europejskiej. Niegdyś postrzegane były przez Polaków, jako rywal i agresor, ale też miejsce cywilizacyjnie ważne, z którego płynęła do Polski kultura, np. prawo branden burskie dotyczące tworzenia miast. Wydaje się naturalne, że Niemcy są teraz dla Polaków pośrednikiem w Europie. Zresztą w świecie kultury globalnej króluje przecież język angielski i kultura anglosaska, a wiele rzeczy spływa do Polski ponad głowami Niemców. Pojawiło się już nawet pojęcie anglo-polszczyzny...Geografia nie ma już teraz znaczenia.
@
30. fragment - z mojej nowej książki pt. Dawka Polin (Właśnie Polska), która w połowie czerwca ukaże się w Izraelu - w wersji hebrajskojęzycznej - w wydawnictwie największej gazety Jedijot Achronot. Ten reportażowy przewodnik - Kraków, Warszawa, Łódź, Gdańsk - tworzy platformę do rozmów z 20 znakomitymi udźmi m.in. o tym, jak polska kultura przeszła przez czasy komuny. W czerwcu książka zostanie też wydana w Polsce.
Moi Rozmówcy w kolejności,
w jakiej występują w książce.
Kraków - Andrzej Wajda, Wojciech Ornat, Janusz Makuch, Andrzej Mleczko @ Warszawa - Józef Hen, Piotr Paziński, Mateusz Werner, Andrzej Rottermund, Mirosław Pęczak, Rafał Grupiński, Elżbieta Rottermund, Paweł Dunin-Wąsowicz, Czesław Bielecki, Jan Kłossowicz @ Łódź - Jerzy Kropiwnicki, Jacek Petrycki, Zbigniew Rybczyński @ Gdańsk - Paweł Huelle, Mieczysław Abramowicz, Lech Wałęsa.
STARAM SIĘ GADAĆ DO RZECZY.
Opublikowałem powieści „ GRUPY NA WOLNYM POWIETRZU ” (Świat Literacki, W-wa 1995 i 1999) i „ STREFA EJLAT ” (Sic!, W-wa 2005); tom opowiadań ” TEN ZA NIM ” (Świat Literacki, W-wa 1996); ” WZGÓRZA KRZYKU” (Świat Literacki, W-wa 1998) - zbiór reportaży i wywiadów zamieszczanych w latach 90. w GW i tygodniku Wprost; „WŁAŚNIE IZRAEL” (Sic!, W-wa 2006) - wywiad-rzeka o Izraelczykach. “ TSUNAMI ZA FRAJER. Izrael - Polska - Media” (wyd. Sic!, W-wa 2008) - zbiór felietonów blogowych, zamieszczanych w portalach: wirtualnemedia.pl i salon24.pl.; פולין דווקא (Właśnie Polska)- reportażowa opowieść o Polsce z rozmowami o kulturze - Jedijot Sfarim, Tel Awiw 2009; WARSZAWSKI BEDUIN (Aspra-Jr, W-wa 2012)- biografia Romana Kesslera. @ ZDZICHU: WITH A LITTLE HELP OF HUMAN SHIELDS. Spiro Agnew: The bastards changed the rules and didn’t tell me. I LOVE THE SMELL OF NAPALM IN THE MORNING (Apokalipsa teraz). "Trzeba, żeby pokój, w którym się siedzi, miał coś z kawiarenki" (Proust). MacArthur: Old soldiers never die; they just fade away. Colombo: Just give me the facts. "Fuck the Cola, Fuck the Pizza, all we need is Slivovica". Viola Wein: Lokomotywa na Dworcu Gdańskim nie miała nic wspólnego z wierszem Juliana Tuwima.
FUCK IT! AND RELAX (John C. Parkin)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura