Jak podaje wczorajsza „Rzeczpospolita” w Parlamencie Europejskim powstała zadziwiająca koalicja. Jednym głosem przemówiły frakcje tak różne, jak liberałowie, zieloni, komuniści i eurosceptycy. Cel mają jeden: powstrzymać dwie największe frakcje: socjalistów i chadeków, od zmonopolizowania europarlamentu.
Ich niepokój wywołał plan Richarda Corbetta, eurodeputowanego z brytyjskiej Partii Pracy. Przewiduje on ograniczenie liczby grup działających w PE. Obecnie do stworzenia frakcji wystarczy 20 deputowanych reprezentujących jedną piątą państw członkowskich. Od nowej kadencji ten próg miałby zostać podniesiony do 30 osób z jednej czwartej państw, czyli do 3,3 proc. członków europarlamentu. Niemożność utworzenia grupy oznacza brak pieniędzy na prowadzenie biura i mniejsze wpływy polityczne.
Uzasadnienie pomysłu wydaje się na pierwszy rzut oka spójne i logiczne – od 2009 r., kiedy wejdzie w życie Traktat Reformujący (o ile wejdzie), Parlament Europejski zwiększy swoje uprawnienia legislacyjne, a procedura współdecydowania, w której ma on równe prawa z Radą UE, stanie się „zwykłą procedurą prawodawczą”. Z tego powodu pomysłodawcy proponują, aby ograniczyć wpływ małych grup politycznych, które ze względu na obowiązujący w PE system podziału sprawozdań legislacyjnych oraz dominację dwóch największych ugrupowań („chadecy” i socjaliści mają łącznie 64 % mandatów) nie mogą się wykazać na ścieżce prawodawczej, za to rekompensują to sobie mnogością nielegislacyjnych inicjatyw, czyli rezolucji politycznych. Ograniczenie tego typu działalności ma zwiększyć efektywność prawodawczą Parlamentu.
W rzeczywistości jednak tłumaczenie to jest przepełnione hipokryzją. Rolą Parlamentu Europejskiego, o czym dowiadujemy się nieustannie od lat, ma być załatanie deficytu demokracji w UE (czy PE jest w stanie to zrobić, to inna sprawa). Ma zatem gwarantować legitymację demokratyczną UE. Innym rodzajem legitymacji UE ma być legitymacja efektywnościowa, za którą powinna odpowiadać w pierwszym rządzie Komisja, inicjator aktów prawnych. Efektywność, która odnosi się do rezultatów korzystnych dla obywateli (czyli do osiągania tzw. „europejskiej wartości dodanej”) nie wynika z ilości przyjętych aktów prawnych, lecz z ich jakości. Ilość natomiast może często obniżać jakość i utrudniać życie obywatelom.
Zrozumiała to nie tak dawno Komisja i postanowiła, za pomysłem Güntera Verheugena, ograniczyć „biegunkę legislacyjną” poprzez przegląd inicjatyw. Pomysł ten nie został pozytywnie przyjęty w Parlamencie Europejskim. Martin Schulz, przewodniczący frakcji socjalistów, powiedział na to, iż jeżeli Komisja zamierza traktować program „lepsza regulacja” w sposób, który nie da nam nic do roboty, Parlament będzie musiał odegrać nową rolę w promowaniu inicjatyw i legislacji, których potrzebujemy, aby pchnąć Europę do przodu („European Voice” z 23 lutego 2007 r.). Parlamentowi nie zależy bowiem na efektywności procesu legislacyjnego, lecz na powiększaniu własnej władzy. Zdanie takie wyraził m.in. Konrad Szymański: wielkim grupom politycznym zależy przede wszystkim na ochronie interesów Parlamentu Europejskiego jako instytucji, a nie na wypełnianiu obietnic wyborczych. Dlatego tak często, aż w 60 proc. wypadków, socjaliści i chadecy głosują jednakowo.
O co więc tak naprawdę chodzi? Nie o skuteczność procesu, lecz o uspokojenie sumień. Coraz więcej jest w PE posłów, którzy reprezentują albo ugrupowania zupełnie niechętne integracji, albo przynajmniej mocno kontestujące jej obecny kierunek (w obecnej kadencji ilość posłów silnie prawicowych ugrupowań przekroczyła 11 %. Inicjatywa nie spodobała się także dwóm mniejszym ugrupowaniom lewicowym, w tym euroentuzjastycznym „zielonym”).
Ten wzrost siły niechętnych (kierunkowi) integracji budzi obawy, że w przyszłości zablokować mogą budowę Europy według marzeń Valery’ego Giscarda d’Estaing, który już 20 lat temu mówił z entuzjazmem o ogólnoeuropejskiej federacji, czy też Felipe Gonzalesa, który przewodniczy obecnie grupie „mędrców” mających wykoncypować Europę w myśl zasad socjaldemokratycznych, czyli po raz kolejny pchnąć ją do przodu (ktoś może wie, czy oni coś już wymędrkowali?)
Fakt, że małe grupy nie mają praktycznie nic do powiedzenia w procesie legislacyjnym nie oznacza, że należy je likwidować, jak to zasugerował Jacel Protasiwicz: Oni nie wnieśli niczego w proces legislacyjny, zajmowali się tylko manifestowaniem swoich odmiennych poglądów. Być może wręcz przeciwnie, na poziomie europejskim trzeba zrobić wszystko, aby te grupy uzyskały wpływ na proces legislacyjny. Powodem rosnącego w Europie sceptycyzmu wobec integracji jest właśnie to, że ludzie nie mają poczucia kontroli nad tym procesem, mają natomiast wrażenie, jakby wszystko zostało już rozstrzygnięte bez ich udziału (historia osiągnęła swój kres). Jeżeli tak będzie dalej, sceptyków będzie znacznie więcej. Uspokajanie sumień przez dominujących polityków w PE nie tylko podkopuje ich pozycje na przyszłość, ale także nie służy samej idei integracji, której rzekomo chcą służyć. Zrozumiał to jeden z liderów niezagrożonych przez zmiany i jednoznacznie euroentuzjastycznych „demokratów”, Andrew Duff: chadecy i socjaliści przeprowadzili manewr, który zrazi do nich obywateli Europy. Nic dodać, nic ująć.
Maciej Brachowicz
Wydawca Pressji
Strona Pressji
www.pressje.org.pl
Poglądy wypowiadane przez autorów nie stanowią oficjalnego stanowiska Pressji, stanowisko Pressji nie jest oficjalnym stanowiskiem Klubu Jagiellońskiego, a stanowisko Klubu Jagiellońskiego nie jest oficjalnym stanowiskiem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Stanowisko Uniwersytetu Jagiellońskiego nie jest oficjalnym stanowiskiem autorów.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka