Pressje Pressje
46
BLOG

Każdy sobie rzepkę..., czyli o polskiej polityce zagranicznej or

Pressje Pressje Polityka Obserwuj notkę 35

Wydaje się, że prezydent Kaczyński zupełnie się ostatnio pogubił w polityce zagranicznej. Ostatnie wydarzenia, głośno dyskutowane również w S24, pokazują, że staje się politykiem zupełnie nieprzewidywalnym, który w krótkim czasie podejmuje decyzje przeczące sobie nawzajem. Wiadomo, o co chodzi: z jednej strony w stosunkach z Niemcami podnosi kwestie polityki historycznej do najwyższej rangi, z drugiej strony, dla doraźnych celów politycznych, w stosunkach z Ukrainą stara się te kwestie wyciszyć. W przypadku Traktatu Reformującego najpierw ogłasza sukces w negocjacjach, by przy najbliższej okazji poddać go w wątpliwość dla celów wewnętrznego sporu. Potem utrzymuje tą linię (można odnieść wrażenie, że z dużą ulgą), gdy Irlandczycy odrzucają Traktat, by następnie, po spotkaniu z Sarkozym, wejść w rolę zatroskanego przywódcy europejskiego, który będzie przekonywał innych, do tej pory najbardziej przyjacielsko nastawionych, do swojego nowego zdania.

Oczywiście, bądźmy szczerzy, zmienność w polityce zagranicznej nie jest niczym zaskakującym, pod warunkiem, że dotyczy zmienności sojuszy, nie interesów (jak, w przybliżeniu, mawiał Winston Churchill). Mało który polityk europejski jest sentymentalny w stosunkach międzynarodowych, nie oczekuję od prezydenta mojego kraju, że będzie pod tym względem wyjątkiem. Problem zatem nie leży w tym, że prezydent Polski postanowił zawrzeć sojusz z prezydentem Francji za cenę osłabienia sojuszu z prezydentem Czech (przy całej mojej osobistej sympatii do tego drugiego i antypatii do pierwszego), bo niby dlaczego interes Polski miałby być stale związany z Czechami? Problem leży w tym, że zawierając sojusze trzeba nie tylko uważać z kim się je zawiera (a Sarkozy wydaje się wyjątkowo mało godny zaufania), ale też za jaką cenę.

W obydwu przypadkach nasz interes wydaje się leżeć dokładnie po przeciwnej stronie, niż uznał Kaczyński. Jeżeli na Ukrainie odradza się nacjonalizm o antypolskim odcieniu, to powinno się to raczej napiętnować, a nie udawać, że problem nie istnieje. Tym bardziej, że staniemy się wtedy mniej wiarygodni w stosunkach z Niemcami. W przypadku Traktatu natomiast nasz interes leży w utrzymywaniu równowagi pomiędzy najsilniejszymi graczami w Unii, którzy często mają zupełnie odmienne od naszych interesy w relacjach z największymi mocarstwami światowymi (USA, Rosja), a krajami mniejszymi. Innymi słowy chodzi o to, aby nie dopuścić do przekształcenia się Unii w narzędzie transpozycji interesów Francji i Niemiec w interes ogólnoeuropejski (choć wielu zapewne powie, że już na to za późno). Stawanie w jednej linii z prezydentem Francji próbującym wyperswadować Irlandczykom ich odmienne zdanie temu na pewno nie służy.

Ażeby oddać sprawiedliwość Kaczyńskiemu jest jeden przypadek, w którym jego stanowisko jest jasne i niezmienne. Chodzi oczywiście o tarczę antyrakietową, której budowę kojarzy on jasno z interesem Polski (i w tym się z nim zgadzam). Problem w tym, iż zupełnie inaczej nastawiony jest rząd Donalda Tuska: akurat w sprawie tarczy jest zupełnie nieprzewidywalny, podczas gdy kwestię Traktatu od początku stawiał jasno, spierając się o niego z prezydentem. Czy tak głębokie rozbieżności można wytłumaczyć w prosty sposób odmiennościami partii i ich liderów pogłębionymi niejasnością Konstytucji?

Częściowo na pewno tak, ale nie daje to pełnego wytłumaczenia. Wydaje mi się, że głębokie niezdecydowanie dotyczące głównych interesów strategicznych Polski ma swoje źródła historyczne w latach 90-tych, kiedy to trwaliśmy w cudownej jednomyślności elit dotyczącej celów polityki zagranicznej (zakłócanej trochę na początku przez Wałęsę). Celem tym miało być wstąpienie do NATO oraz UE. Niby nie ma w tym nic nadzwyczajnego ani bulwersującego, tylko że mało kto zastanawiał się co dalej. Przyznał to pośrednio Krzysztof Janik stwierdzając: „po wstąpieniu do NATO i UE okazało się, że nie mamy nic do zaproponowania” (R. Mazurek, Odmóżdżeni, „Wprost”, 30/2008).

Świat zachodni postrzegaliśmy jako jedność – NATO i UE były właściwie dwoma emanacjami jednej siły. Dziś okazuje się, że to nie takie proste. Po upadku ZSRR nie bardzo wiadomo, czemu ma służyć NATO. Europejczycy obejść się bez niego nie mogą, bo są za słabi, ale też nie za bardzo palą się do tego, aby przyczyniać się do wypełniania jego misji, jak np. w Afganistanie. Co jakiś czas wymyślają, że powinni się uzbroić w ramach UE, ale niewiele im z tego wychodzi. Sama UE okazała się mało solidarnym klubem państw, które nie porzuciły własnych interesów, tylko zmieniły sposoby ich realizacji, co, zapewne ku zaskoczeniu wielu, wskazało na konieczność prowadzenia twardej polityki nawet wewnątrz UE. Mówiąc krótko: na przełomie tysiącleci utożsamiono w Polsce środki z celami.

Do dziś przyjęcie nas do NATO oraz UE przedstawia się jako ogromny, docelowy sukces. Sukces, który na domiar wszystkiego zawdzięczamy jednej ekipie politycznej, której niedobitki starały się do niedawna jednoczyć w LiDzie. Sprawa została tak w Polsce przedstawiona, jakby bez ich wysiłków oraz niezwykłej mądrości nie było możliwe w ogóle jakiekolwiek funkcjonowanie Polski w Europie.

Gdy jednak spojrzeć na naszych sąsiadów, można nabrać wątpliwości. Patrząc na północ: Litwa, Łotwa i Estonia od 2004 r. są w UE oraz NATO. Patrząc na południe: Czechy i Węgry weszły z nami razem do NATO w 1999 r. oraz do UE w 2004 r. wraz ze Słowacją, która w tym samym roku stała się członkiem NATO. Patrząc trochę dalej na południe i wschód: Rumunia i Bułgaria przystąpiły w 2004 r. do NATO, trzy lata później do UE. Czyżby każdy z tych krajów miał to niesamowite szczęście do elit politycznych, które w świetlany sposób prowadziły je do celu, który wydawał się tak nieosiągalny? A może rzeczywistość była inna; może to, co z powodów psychologicznych wydawało się nam mało realne (przystąpienie do zachodnich sojuszy) było tak naprawdę czymś zupełnie naturalnym, bo leżącym w interesie obydwu stron? Dla mnie odpowiedź wydaje się oczywista.

Ale nie dla każdego. Do dziś często karmi się nas opowieściami o tym, jak wiele zawdzięczamy mądrości i przenikliwości konkretnych osób stojących u steru władzy i że gdyby nie oni, to bylibyśmy teraz w objęciach Rosji. To, że przystąpienie do NATO i UE samo w sobie nie rozwiązało problemów Polski powinno być widoczne gołym okiem. Jedyne, co załatwiło na stałe, to możliwość robienia wygodnych karier przez elity polityczne, które (często z zagranicy) mogą pełnić wygodną i jakże zaszczytną rolę „niekwestionowanych autorytetów moralnych”.

Na koniec kilka zdań o roli „autorytetów moralnych”, bo niestety polska polityka zagraniczna została z nimi mocna powiązana. Wydaje się, że „autorytety” są największym nieszczęściem polskiego życia publicznego w ogóle. Nie dlatego, że generalnie nie spełniają standardów, których można by od autorytetów wymagać, bo tu sprawa przedstawia się różnie. Ale dlatego, że my sami, Polacy, tak dużo nadziei w nich pokładamy. Gdy zmarł Jan Paweł II przekazy telewizyjne pełne były płaczących ludzi. Ale wielu z nich przyznawało w mniej lub bardziej otwarty sposób, że nie płakało nad Janem Pawłem II, tak jak się płacze nad zmarłą bliską sercu osobą, lecz nad sobą. „Co teraz z nami będzie?” – pytanie to słyszałem wielokrotnie w TV. A co miało być? Normalnie, choć trochę inaczej.

Również z wieloma politykami wiążą się podobne emocje. Spór nad przeszłością Lecha Wałęsy był bardzo symptomatyczny. Koronny argument brzmiał, że jeżeli podkopiemy mit o nienagannej przeszłości Lecha Wałęsy to wpłynie to na naszą pozycję międzynarodową. Wolne żarty, a niby w jaki sposób? Dostaniemy mniejszy głos w Radzie UE? Amerykanie stwierdzą, że Polska to nie jest najlepsze miejsce na budowę tarczy? A może terroryści z al-Kaidy, dla których Wałęsa też bez wątpienia jest (był?) postacią wiekopomną, postanowią nas zaatakować? Jakże charakterystyczne, że „Gazeta Wyborcza”, która na początku lat 90-tych nie miała żadnych skrupułów, ani moralnych, ani związanych z potrzebami polityki międzynarodowej, aby w najbardziej zajadły sposób atakować Wałęsę, dziś jako pierwsza wysuwa argument z niezbędności mitu niepokalanego życia Wałęsy dla międzynarodowego sukcesu Polski. Co bowiem złączyło interesy Wałęsy z interesami „Wyborczej” oraz „udecji”, to właśnie konieczność zapewnienia bezpiecznego i wygodnego życia „niekwestionowanym autorytetom moralnym”.

Polska polityka, szczególnie zagraniczna, potrzebuje oderwania od funkcji „autorytetów moralnych”, którzy okazali się niezdolni do określenia jej najważniejszych kierunków wychodzących poza „oczywiste oczywistości”. Dziś natomiast przechodzi spóźnioną debatę na temat jej podstawowego problemu, jakim jest określenie konkretnego miejsca i roli w świecie Zachodu, do którego bez wątpienia należy.

Maciej Brachowicz
Pressje
O mnie Pressje

Wydawca Pressji Strona Pressji www.pressje.org.pl Poglądy wypowiadane przez autorów nie stanowią oficjalnego stanowiska Pressji, stanowisko Pressji nie jest oficjalnym stanowiskiem Klubu Jagiellońskiego, a stanowisko Klubu Jagiellońskiego nie jest oficjalnym stanowiskiem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Stanowisko Uniwersytetu Jagiellońskiego nie jest oficjalnym stanowiskiem autorów.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (35)

Inne tematy w dziale Polityka