Sobótkowe gody
Tańczyłem z ogniem nocką w lasku wczoraj
W zacienionym wądole, gdzie się diabły kocą
Boć to już przyszło lato i na ruję pora
Gdy swędzi w kroczu, gdzie się iskry złocą
Kupalnocka przybyła do mnie niespodzianie
Aż mi skoczyło sercowe ciśnienie
Gdy się kazała pieścić w młodym sianie
Gubiąc w komyszu błyszczące pierścinie
Zatracona w amoku dzikiej namiętności
Mówiła pinda obsceniczne słowa
Dźwięczące echem w gęstwie pomroczności
Jakby kto w dupę boginki całował
Czarne Priapy w łoziny poszły spermy strząsać
Nimfy w moczydłach jędrne piersi moczyć
Młode Kupały miały ludzkie oczy
I mogłem z nimi piruety pląsać
Szukając wśród paproci krysztalnego kwiatu
Rozchylałem w ogrodzie jego dzikie liście
Macając miąższość czarnego szkarłatu
Tajnie zaświatów przyszły osobiście
Igrały pajęczyce i komary w runi
Kąsająco i liżąc krwawe słodkie rany
Śmiały się kurwy z zielonej komunii
Boskiej miłości diabłem zaprawianej
Źródlane echa i nadrzeczne płaczki
W jądrze ciemności pielęgnując licha
Prosiły, żebym szukał cudownej łechtaczki
Którą na stawie zgubiła wiedźmicha
Tańczyłem z ogniem młodym, który słodko parzył
Tak dla mnie obojętny, że aż litość brała
Na jego żywioł głupi, co się nie odważył
Ujawnić świętość w próżni swego ciała
Bo w mistycznym języku nie przemówił do mnie
To ja musiałem bredzić, jak pan i niewolnik
Nie czekać na odpowiedź, aż mnie iskra kolnie
Wyznając na spowiedzi, że jestem raskolnik
Diapazonem szaleństwa uwiódł moją głowę
Powiedziałem niech będzie zjazd duchów familii
Czar nocy letniej zsyłając kenozę
Sprawił, źe chwilę byłem kochankiem Sybilii
Tańczyłem na ogrodzie paląc stare szmaty
Wśród których była mięta, uschła niezabudka
Na przedsieniu matczynym, jowiszowej chaty
Gdzie była diabla pięta i rdzawa krwi grudka
Wszystko ogryzał z gicza, trawiąc snopy ziela
Pożeracz zwykłych śmieci – chłop utylizator
Trzaskał jak furman z bicza jadąc co niedziela
Ofiarować swe dzieci w krwawy saturator
Tańczyłem z ogniem znając tajemnicę
Że kupczę świętą mową z panami podziemia
Stojąc na opak światu, wsparty o mównicę
Ryzykując swą głową, że się w kołtun zmienia
Wiedziałem, że przyjadą, koźlonodzy w gleju
Bo płacę grecką zdradą, kupując wymiona
Diablich samic, bajońską grediencją szaleju
Śniąc jaskinię platońską w objęciach pytona
Wiedziałem, że przyjadą, koźlonodzy z sądu
by uczynić mnie błotem w saniach Ozyrysa
Bo perspektywę żabią oddałem do wglądu
Ekspertyzy psa z kotem - i powstała rysa
Tańczyłem pod gwiazdami, wzywając Oriona
Wielki wóz leciał z dziobem podobnym do gęśli
Szły wojska carskie w Lirze i Napoleona
Co miał głowy połowę, nie większą od pięści
Albo inaczej mówiąc, że to moja głowa
Jak złota jabłoń, cielę, albo skrzynia z drewna
Doznała pomylenia uderzeniem słowa
I spłonęła w popiele poszukując sedna
Tańczyłem z ciemnościanem oświetlając lampą
Aladyna, co miałem od Dżina poezji
Bijąc nieziemską stopą połączoną z tkanką
Wód wymieszanych z kałem słodszym od amnezji
A wkoło ciszy cieplnej pełnej kobiecości
Listowia wśród przepychu dojrzewania zgliszczy
Łączyłem się z macicą w zgodzie świadomości
Na te otchłanie syfu, który wszystko niszczy
Cóż mogłem temu począć, wyciągając ręce
Pełne czucia do ognia, by przy „ego” świetle
Doznawać zrozumienia w tantalowej męce
Że nie rodzą się co dnia żydowskie bambetle
Pożegnałem się, tańcząc, z wiarą i nadzieją
Że się złoży rozumnie każdy byt konieczny
Jak klepki u bednarza, co się nie rozchwieją
W wiatrach, zdatne na trumnę i na żywot wieczny
Nie chciałem prosić o nic, łaskawa oliwa
Wyniesie mnie do góry, z wód, z penisem małym
Pośród wybrańców bogów, z którymi chcę pływać
W błękicie fal potopu, wiecznie młodym ciałem
I nie chcę już pozorów, jeśli to konieczne
Do dawnego obłędu, nieszczęsnych powrotów
Zdrad miłosnych waporów, cierpienia przedwieczne
Pełne diablego swędu i wiecznych obrotów
Kiedy mi zęby wybił kochanek mej żony
Prosiłem ogień dobry, co nadzieją łudzi
Nie chcę by ogier chybił, ale zatracony
Jest świat, co na nim Ogry płodzą pseudo-ludzi
Teraz też go w rozterce, pokorny i ciasny
Prosiłem tak jakby był potężnym szamanem
Żeby mi wzmocnił serce, bo umysł mam jasny
Wlewając ciepło do żył, pite wielkim dzbanem
Pieściłem w tańcu włosy – ciała eteryczne
Żeby mi wskazał źródło – gdzie cicha muzyka
Cały nagi i bosy- błagałem kosmicznie
kosmate szczudło, w którym wieczność cyka
obejmując mu kibić – wiotką jak terpetyk
miłowałem bez zmazy ziemskiej zawistności
żeby dziecięctwo chybić, ja, ziemski heretyk
musiałem kilka razy wyrzec się swych złości
A on syczał i pryskał, złotą iskrą w ciemność
Która jak brylant w trawie, gasła powolutku
Dla harmonii wszechświata – całą nadaremność
Biorąc na się łaskawie, gamy pełne smutku
Chciałem wiedzy o wyjściu z przeklętego losu
Złego jak święty kamień w deszczową pogodę
Gdzie przepadł ten dziad stary w kościarni chaosu
Opiekun biednych panien, co miał białą brodę
Nie wejściu ale wyjściu z okrutnego nieba
Gdzie istotą wartości jest zgrabny kształt sromu
Żądałem od kairosu dwukształtnego źrebia
By runął z wysokości – w ziemię na kształt gromu
Stopiony z mrokiem nocy rozedrganym ciałem
Lampą w ręce i z sową magicznej latarni
Przesuwałem przez krawędź loco z interwałem
Mojego życia nogę –zanurzoną w darni
Wynosiłem z mego domu, by na gnój wyrzucić
Wszystkie dziewki urodne, niecki starych kwasów
Puszczyk pohukiwaniem chciał licho odwrócić
Cykady cięły drobne odcineczki czasu
Powiedziałem: Dość będzie rajfurstwa pokoleń
Spalić trzeba przyciesie, inkluza ościeniem
Przebić tchawicę ględźbie – pozbyć starych rojeń
Bo już nic nie przyniesie – poza pomyleniem
Całą materię pleśni – parobków i dziewki
Spaliłem w ogniu czystym – bez szczura i pluskwy
Ciotki broniły pieśni, majtek i poszewki
Aż byłem przezroczysty i cudownie pusty
Ciężko wiodłem ten taniec, wśród chomont i kości
Końskich łbów zakopanych, pod progiem na wieki
Zdarłem z pyska kaganiec ohydnej miłości
Zaintabulowanych przez sen pod powieki
Świeciłem sobie lampą przy diablich hołupcach
Stopą nad żarem czarnym – bijąc w stop ołowiu
Syty światłem lunarnym – myślałem o głupcach
I poczułem się lekki jak księżyc na nowiu
W stwarzaniu się potwora gorący stawonóg
Chciał się zbliżyć do jedni ze mną unitarnej
W rtęciowym wnętrzu wora metalicznych stonóg
Wepchnąć mnie do obwiedni poczwarki binarnej
Stary diabeł kulawy siedział przyczajony
Na białej zgniłej kości ziemi emerytki
Wydawał się łaskawy, jak Bóg wycielony
Ale wył z namiętności do kosmatej łydki
Syn dziewicy i słonia pomieszany z kotem
Z gwiezdnym rezusem wił się w pochwie boskiej łani
co rodziła turonia chłonąc mnie w istotę
Trójkąta, który tlił się za siódmymi drzwiami
Bóg nie lepszy niż wrona ni o jedną jotę
Zabawiał się w rajfura przecudownej Pani
Pijącej z nim burbona, a ze mnie nietotę
Robił, kpiąc jak z lemura, za mymi plecami
była młoda i tłusta, z dwojgiem twardych wymion
nakłuwana igłami monadycznych kwestii
od środka całkiem pusta, trojga boskich imion
w płaszczu z siedmiu gwiazdami, jadąca na bestii
z wielkim wieńcem penisów w sobie i na sobie
nasza boska pramatka świeciła srebrzyście
od spermy Czeremisów wrzącej w boskim grobie
Wszechświatowa Gamratka dusząc zajebiście
Byłem w gronie kochanków śpiewając Hosanna
Na podeście co błyszczy w węzgłowiu jej łoża
Spuszczając się do dzbanków, z których święta panna
Wlewała spermę z pryszczy do swego nadproża
Bóg, stworzyciel ogona, pomazany błotem
robiąc w niebie za gbura bawił się kudłami
pięknego kurwiszona, suto płacąc złotem
za świętego jebura, między jej nogami
Ten biedny, polny ogień, blaskiem ogrodniczym
Mały jak konik polny, pełgał ledwie w trawie
Tlił się słabo w patykach kasłaniem gruźliczym
I w zwiędłych dookolnych badylach przy stawie
Jesteś duchem silniejszym, możesz robić dobrze
Lepiej – tak mu mówiłem – niż ludzie, mój bracie
Głaskając jego płomień, macałem po biodrze
Bądź silnym wiłłem – w jowiszowej chacie
Tańcząc z ogniem czerpałem „wiedzę” z mej boskości
Depcząc leśne paproci, żyzną tkankę sromu
Że jestem interwałem swej niedorzeczności
Odpustowych łakoci w mrokach nieboskłonu
Wobec jądrowych mocy jego siła z drewna
Nie może wiele zdziałać, chociaż rękę parzy
Jak biała dama nocy, bezkarności pewna
Chciałaby dawać ciała, ale nie ma twarzy
Mimo tego tańczyłem, bijąc się po udzie
w środku ognia z serc pańskich, a muzyka Grala
Grała, gdy ją niańczyłem, w modrzewiowej budzie
Chuja w gaciach niebiańskich, co wszystko ocala
Wchłaniało mnie zacisze między żywiołami
Boskie cienie liczyłem razem z bydlętami
Trawiąc mnie niczym kliszę z przepalonej stali
Aż się stałem czym byłem, falami fraktali
Ocknąwszy się na łące rośnego pokosu
Gdzie zbłądziłem szukając alchemicznych kodów
Obdarzony mądrością boskiego Logosu
Wróciłem do początku wiecznego porodu
Inne tematy w dziale Kultura