prowincjałka prowincjałka
211
BLOG

►PostScriptum 5. Big Beat

prowincjałka prowincjałka Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 7

„Lecz z kim mam porównać to pokolenie? Podobne jest do przebywających na rynku dzieci, które przymawiają swym rówieśnikom: "Przygrywaliśmy wam, a nie tańczyliście; biadaliśmy, a wyście nie zawodzili". Przyszedł bowiem Jan [Chrzciciel]: nie jadł ani nie pił, a oni mówią: "Zły duch go opętał". Przyszedł Syn Człowieczy: je i pije. a oni mówią: "Oto żarłok i pijak, przyjaciel celników i grzeszników". A jednak mądrość usprawiedliwiona jest przez swe czyny” Mt 11,16-19

Lubię myśleć o tym, że pierwszym publicznym cudem Zbawiciela, zanim zadziwił uczniów cudownym rozmnożeniem chleba w celu nakarmienia zgłodniałych słuchaczy Jego nauk, było przemienienie wody w wino, do tego w wino nie byle jakie, podczas wesela w Kanie Galilejskiej. Lubię też myśleć o tym, że wesele, jak sama nazwa wskazuje, to wesołość, to radość, to zabawa, do której podtrzymania przyczynił się Jezus swoim cudem.

 „Być Chlebem i Winem. Być pokarmem i radością.” - taki duchowy program postawiłam przed sobą czterdzieści lat temu, kiedy po siedmiu latach młodzieńczego buntu wracałam - jako dwudziestokilkulatka - do religii. Przedtem, zanim ostatecznie zagarnął mnie dla siebie żywy Jezus, rozważałam wejście w buddyzm [Świadectwo], i co ciekawe, nawet jeśli wyobrażałam sobie ewentualne medytowanie w pozycji kwiatu lotosu przed figurką Buddy zatopionego w medytacji w takiej samej pozycji, to jednak najbardziej przemawiały do mnie raczej nieczęste wyobrażenia Buddy roześmianego - w tańcu, z wypiętym brzuszkiem i obiema rękami wyciągniętymi radośnie w górę. Z kolei, kiedy jeszcze wcześniej, jako zbuntowana nastolatka, poczytywałam surowe stoickie rozważania Rzymianina Marka Aureliusza, o wiele głębiej przeżywałam jednak klimaty starożytnych Aten, starożytnej Grecji, obecne w jej mitach i literaturze. I znowu, z czasów złotego rozkwitu kultury greckiej chyba najbardziej przemawiała do mnie sylwetka Sokratesa, również ta z wizji J. Tuwima, przedstawiającej go jako myśliciela - tańczącego! [Sokrates tańczący].

*

W pełni przyjmuję zbawczą wartość Krzyża Chrystusa, ale zauważam też i doceniam inne momenty w ziemskim życiu Jezusa, takie jak udział w słynnym weselu, szerokie życie towarzyskie, udział w licznych ucztach, na które przecież nie zapraszano by ponuraka, co w żadnej mierze nie kłóciło się z wypełnianiem przez Niego najwyższej misji, jaką było głoszenie Dobrej Nowiny o Królestwie Bożym, i co nie zwolniło Go z podjęcia ostatecznej odkupieńczej Ofiary, kiedy przyszedł czas Golgoty.

To, jak rozkładamy nasze osobiste akcenty w odczytywaniu życia Jezusa, w jaki sposób Go naśladujemy we własnym życiu, zależy w dużej mierze od naszego indywidualnego temperamentu, z którym na świat przychodzimy, czyli od naszej indywidualnej natury, co uświadomiła mi pewna dawna lektura oraz zaproponowany w niej test na predyspozycję do świętości. Mój wynik wskazywał na pokrewieństwo temperamentalne z postaciami typu Sancho Pansa, Onufry Zagłoba, czy Oliver „Flap” Hardy, jeśli o postaci fikcyjne idzie, a także z dobrodusznymi świętymi pokroju Franciszka Salezy czy Jana XXIII. W grupie temperamentalnej wiscerotoników, o predyspozycji do świętości typu agapetonicznego (agape to niebiańska miłość, agape to niebiańska uczta!), zdaje się niewielu jest kanonizowanych aksamitnych świętych. No cóż. [Szansa na świętość]

Sądzę, że powyższe bardzo dobrze tłumaczy – przynajmniej w moich oczach – łączenie na moim blogu tekstów poświęconych wysokiej teologii z opowiastkami typu anegdotycznego, czy notkami muzycznymi. Taki jest mój temperament, taki jest mój świat. Napisałam niedawno, że jestem z pokolenia PRL, Solidarności i Jana Pawła II [Dziesięciolatki], a teraz dodam, że jestem też z pokolenia szeroko rozumianej muzyki big-beatowej, co siłą rzeczy znajdowało odbicie na moim blogu [Chodzi mi po głowie]. Chociaż poza big-beatem słuchałam też muzyki klasycznej czy jazzu, muzyka z czasów mojej młodości zwana popularną okazała się najlepszym nośnikiem wspomnień. Dzisiaj jednak, w pierwszym dniu nowego roku, chodzi mi po głowie coś bardziej klasycznego, w bardzo żywiołowej interpretacji - w miejsce tradycyjnego noworocznego koncertu filharmoników wiedeńskich:

George Gershwin „Błękitna rapsodia” - Benjamin Grosvenor (fortepian):


w Duchu i Prawdzie: żyję dniem dzisiejszym, szykuję się na wieczność, robię swoje; rocznik 1952; katoliczka rzymska; w s24 od roku 2007; kopie wszystkich edycji tego bloga - ponad 500 notek oraz niektóre gorące dyskusje tutaj: https://prowincjalka.blogspot.com/ .

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości