prowincjałka prowincjałka
269
BLOG

Z ARCHIWALIÓW: Lotem bliżej

prowincjałka prowincjałka Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 20


ODLOT

1985. Koniec sierpnia. Piąta rocznica tamtej nadziei i odczuwalny ciężar kolejnego roku po wprowadzeniu stanu wojennego. Kraj w stanie głębokiego letargu. Mroczna beznadzieja peerelu. Wszechogarniająca nierzeczywistość. Szarobura wegetacja.

Lotnisko w Toronto. Po dwumiesięcznym pobycie u rodziny wracam do kraju. Ogólne zdziwienie, że jednak. A we mnie tylko niepokój, że z jakichś powodów tam, na miejscu, mogą mi nie pozwolić wrócić, że mogą cofnąć z granicy. Nie wyobrażam sobie życia poza Polską. To tam dzieje się moja historia. Również ta osobista. Do niej wracam.

Lato w Kanadzie to był głęboki oddech, zaczerpnięcie świeżego powietrza, nasycenie wzroku światłem słońca i bezkresem pogodnego nieba. Słońce towarzyszyło mi każdego dnia, ożywiało duszę i rozgrzewało ciało. No i ta wygoda życia, dobrobyt i porządek, życzliwość ludzi.

Kanadę zapamiętam jako kraj, nad którym nigdy nie zachodzi słońce. Teraz też nie zawiodło. Jest, aby mnie pożegnać. Samolot wzbija się w niebo rozgrzane złocistym słońcem. Cały czas, aż do niespodziewanej granicy dnia, lecimy w pełnym słońcu. Nad nami złoto słońca, pod nami zieleń lasów.

NOC

Noc staje się nagle, o wiele za wcześnie, jeśli czas mierzyć zegarkiem. Nie ma strefy zmierzchu. Światło w jednej chwili przemienia się w najgłębszą ciemność. Przedsmak powrotu.

Silniki samolotu pracują równomiernie. Zaskoczeni nocą pasażerowie cichną, odpływają w zadumę, powoli zasypiają. Nie lubię latać samolotami. Za wysoko, za daleko od bezpiecznej podpory ziemi. A tu jeszcze świadomość bezmiaru oceanu, nad którym właśnie lecimy. Sześć godzin nad tą ciemną głębią. Ale cóż, nie ma innej drogi.

W Warszawie wypełnionej brudnym smogiem będę czekać jeszcze kilka długich godzin na zatłoczony pociąg. Po przyjeździe do centrum miasta pójdę na spacer w poszukiwaniu dobrej kawy. W cieniu ponurego gmaszyska Partii skręcę z Alei Jerozolimskich w smutny Trakt Królewski. Dopiero na Starym Mieście zaryzykuję zamówienie kawy. Niestety, tam też będzie tylko wodnista lura. Umartwianie zmysłów.

Niedługo po powrocie lekarz zdiagnozuje u mnie objawy depresji, a ja odmówię leczenia psychiatrycznego. Ktoś mi poradzi, żeby zażywać magnez. Farmaceuci będą mi odsprzedawać spod lady tlenek magnezu, używany do produkcji leków. Nafaszeruję się tlenkiem magnezu tak, że wybuch w elektrowni w Czarnobylu kilka miesięcy później nie będzie mi straszny.

Rok 1986 przyniesie zmiany na Kremlu. Następny rok przyniesie zawirowania w moim życiu osobistym. Rok później zacznę przemyśliwać o założeniu własnej firmy. Potem będą strajki, rozmowy Okrągłego Stołu, pierwsze wolne wybory.

ŚWIATŁO

Lot Toronto - Warszawa przebiega bez zakłóceń. Pogoda sprzyja podróży. Wyjeżdżając z kraju wiedziałam, że wrócę, i że trzeba będzie na powrót zanurzyć się w bagnie beznadziei, że znowu będzie mi brakować powietrza, że znowu będę się dusić. Noc nad Atlantykiem to dobre przygotowanie do powrotu.

Nie śpię. Rozmyślam. Nagle po lewej stronie, w oknie samolotu, zauważam wyraźne światło. Samotny jasny punkt na tle czarnego nieba. Obserwuję go przez dłuższy czas. Spostrzegam, że ten świetlisty punkt porusza się! Inny samolot? UFO? Co to jest? Rozglądam się po samolocie. Nikt nie wykazuje najmniejszego zainteresowania tym, co dzieje się w ciemnych czeluściach okien.

Przez długi czas bacznie obserwuję światełko na ciemnym niebie. Nagle widzę, że ono zaczyna tańczyć! Jasny punkt przybliża się i oddala, raz jest wyżej, raz niżej. Zupełnie tego nie rozumiem. Gwiazdy są statyczne, samoloty nie tańczą na niebie. Czy pilot też to widzi?

Taneczny spektakl trwa dość długo. Teraz już tylko od czasu do czasu zerkam przez okno, żeby sprawdzić, czy światło to nadal świeci w ciemności. W pewnej chwili zauważam, że taniec światła zakończył się. Świetlisty punkt zamarł w bezruchu oczekiwania. Oczekiwania - na co?

I w tym momencie, w jednej chwili, moje światełko wybucha wielką tarczą słońca. Słońce, które wschodzi na linii rozdzielającej noc i dzień, wszystko zaćmiewa swoją jasnością. Noc w mgnieniu oka znika. Znika też jej świetlny towarzysz.

DZIEŃ

Samolot wlatuje w pełny dzień. Kończy się lot nad oceanem, w świetle słońca widać zarys brzegów Europy. Jesteśmy coraz bliżej domu. Jeszcze Bałtyk i już lecimy nad Polską. Chmury gęstnieją, robią się coraz bardziej brudne. Kiedy zbliżamy się do miejsca przeznaczenia, Warszawę ledwo widać przez szarość powietrza. Samolot schodzi do lądowania.

Już na płycie lotniska zatrzymuję jednego z pilotów naszego samolotu. Pytam o światło w czasie lotu nad Atlantykiem. Jest zmęczony, ale bardzo grzecznie odpowiada, że to była jutrzenka, gwiazda zaranna. Na to ja, zdziwiona: - Ale ona tak radośnie tańczyła! - Patrzy mi uważnie w oczy i poważnie mówi: - Ona tak zawsze.

Popękany beton płyty lotniska, w oddali odrapany budynek portu lotniczego, rozklekotany autosan wiezie nas do kontroli paszportowej.

Jutrzenko, Gwiazdo Zaranna! Módl się za nami!


Notka Adwentowa z dnia 16 grudnia 2007


w Duchu i Prawdzie: żyję dniem dzisiejszym, szykuję się na wieczność, robię swoje; rocznik 1952; katoliczka rzymska; w s24 od roku 2007; kopie wszystkich edycji tego bloga - ponad 500 notek oraz niektóre gorące dyskusje tutaj: https://prowincjalka.blogspot.com/ .

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości