Z okazji wyborów, jako długoletniemu pracownikowi samorządowemu, nasuwają mi się następujące uwagi.
Każdy nowo wybrany włodarz gminy (prezydent, burmistrz, wójt) zabiera się za radosną twórczość, za zmiany, które mają go "odciąć" i odróżnić od poprzednika i spektakularnie pokazać, że "idzie nowe". Są to, bo najłatwiejsze do przprowadzenia, zmiany organizacyjne, nie wnoszące w gruncie rzeczy nic nowego. Zmienia się szyldy komórek organizacyjnych, nazwy stanowisk pracy, scala się i rozdziela struktury, przesuwa kompetencje i zakres działania z wydziału do wydziału.
Oczywiście, najczęściej zamawia się kosztowną ekspertyzę doradczą.
Jest to istna plaga powyborcza.
W wyniku tego mieszkańcy są zdezorientowani, bo przedtem załatwiali sprawy tu, teraz muszą gdzie indziej. Mieszkaniec jednego miasta, jadąc do innego, też jest zdezorientowany, bo u niego coś załatwia się gdzie indziej niż tu, gdzie przyjechał.
A co by było, gdyby ustawowo ukrócić te praktyki? Ustawą określić, że na przykład gmina (wiejska, miasto do 25 tys. mieszkańców, do 100 tys. i powyżej) ma taką a taką strukturę administracyjną, jej jednostki w całej Polsce mają takie same nazwy (tak jest przecież z włodarzami - wszędzie prezydenci, burmistrzowie lub wójtowie),; możnaby ewentualnie zostawić furtkę dla utworzenia jakiejś dodatkowej jednostki lub nie utworzenia jednostki przewidzianej ustawowo w związku ze specyfiką danej gminy.
Jakież byłyby to oszczędności w skali kraju!
Inne tematy w dziale Polityka