Jest we mnie niezgoda na kłamanie w żywe oczy. Nie potrafię uwierzyć, że państwo zdało egzamin. Koszmar zaczął na nowo. I nie wiem, kiedy się skończy.
Joanna Racewicz wdowa po oficerze BOR Pawle Janeczku, który zginął w katastrofie smoleńskiej w wywiadzie udzielonym tygodnikowi Wprost odsłania kulisy wydarzeń, które miały miejsce w Moskwie przy identyfikacji ofiar katastrofy. Wyłania się z nich obraz niekompetencji i zaniedbań zarówno polskich jak i rosyjskich służb odpowiedzialnych za identyfikacje ciał ofiar.
Joanna Racewicz mówi:
Dzisiaj moja pewność i spokój chwieją się. A jeśli ktoś coś pomylił? Zamienił tabliczki, cokolwiek…? Myślę, że to, co się stało z koszmarną pomyłką trumien pani Anny Walentynowicz i pani Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej, jest dla mnie, dla wszystkich rodzin, otwarciem wrót piekła. Przecież usłyszeliśmy od prokuratora generalnego, że to rodziny ofiar ponoszą odpowiedzialność za pomyłki, za zamiany ciał… Przecież w takich sytuacjach badania DNA to standard. One, i tylko one, dają stuprocentową pewność. Dlaczego polscy prokuratorzy nie czekali na ich wyniki?
W każdym dokumencie prawie każdej ofiary jest jakiś błąd. Jedna z żon dostała zdjęcia z miejsca katastrofy. Trzy. Na każdym inny człowiek. Wszystkie podpisane nazwiskiem jej męża. Pyta więc prokuraturę, o co chodzi, i słyszy, że to jakiś urzędniczy błąd i prokuratura zapewnia, że mąż został zidentyfikowany również dzięki badaniom DNA. W związku z tym żona pisze do rosyjskiego instytutu, czy ciało jej męża poddano badaniom genetycznym. I dostaje pisemną odpowiedź, że nie poddano. Inna sprawa: jakim cudem rosyjskim patomorfologom udało się w ciągu 24 godzin od katastrofy zrobić sekcje zwłok prawie wszystkich ofiar? Jedna z rodzin, jeszcze w Moskwie, dostała od Rosjan dokumenty, w których jest napisane, że sekcję zwłok przeprowadzono 11 kwietnia o 23.15. Jednak dwa dni później, 13 kwietnia, na ciele osoby, którą identyfikowali, nie było żadnych cięć sekcyjnych...
W rosyjskich dokumentach nic się nie zgadza. Ani grupa krwi, ani żadne przebyte choroby. Opisali, że miał otwarte złamania, a nie miał. Że miał rozedmę płuc… Coś z nerkami, coś z wątrobą. A Paweł był wysportowanym mężczyzną, biegał w maratonach. Dwa razy w roku przechodził kompletne badania. I bardzo tego pilnował. Mam jego badania. Był całkowicie zdrowym, bardzo sprawnym mężczyzną. W dokumentach rosyjskich to mężczyzna schorowany o grupie krwi ARh+. A on miał AB.
Na pytanie gdzie czytała dokumenty odpowiada:
W Prokuraturze Wojskowej. W Warszawie. Już tłumaczenie. Zresztą tam był też bardzo dokładny opis sekcji zwłok, szczególnie dokładny opis sekcji głowy. A ja jestem pewna ponad wszelką wątpliwość, że głowa mojego męża była nienaruszona. Obejrzałam go przecież dokładnie… I co ja mam sobie myśleć?
Jak to czytałam, to była we mnie wściekłość, że tak można traktować drugiego człowieka. Wtedy myślałam, że to jest niedbalstwo, takie nasze słowiańskie, polsko-rosyjska bylejakość i myślenie: przecież to tylko ciało. I tak ten człowiek nie żyje. A teraz myślę, że wynikiem tych zaniedbań może być to, że wiele osób modli się przy grobach, które w istocie nie są pomnikami ich bliskich…
O wizycie w swoim domu agentów ABW i pobycie w Moskwie mówi:
Byłam nastawiona na konkretne zadanie. Wiedziałam, że mam je wykonać i koniec. Najpierw była rozmowa z prokuratorem i opis. Jak wyglądał, jak był ubrany, jakie miał znaki szczególne, jakie operacje przeszedł… Nie wiem dlaczego, nie wiem po co, bo przecież jeszcze w sobotę 10 kwietnia w naszym domu byli agenci ABW, którzy zbierali tak zwany materiał genetyczny mojego męża. Zabrali jego szczoteczkę do zębów, maszynkę do golenia. Brali wymaz z policzków naszego synka. Zabrali zdjęcia rentgenowskie, pantomogramy, teczkę badań. Przesłuchali mnie i wszystko im na temat Pawła powiedziałam. A wszystko to po to, żeby go było łatwiej rozpoznać w Moskwie. Ale kiedy pytałam w Moskwie, dlaczego mnie przesłuchują jeszcze raz, przecież już to wszystko powiedziałam, i czy mają te wszystkie badania, ślady DNA, rentgeny, powiedzieli, że nie mają nic. Gdzie to się wszystko podziało? Przecież taką dokumentację zabrano każdej rodzinie.
Pamiętam takie spotkania, takie przekazy wtedy w Moskwie: proszę państwa, proszę się dobrze zastanowić, bo w Polsce nie będzie już szans na otwieranie trumien.
Nie wiem, czy to są plotki, wymysły, czy też poruszona tym ostatnim wydarzeniem związanym z Anną Walentynowicz wyobraźnia ludzi, ale słyszę historie, że podczas transportu odpadły z trumien tabliczki z nazwiskami i Rosjanie przybijali jak popadło.
Całość: Wprost Numer: 40/2012 (1546)
Inne tematy w dziale Polityka