Źródło: i.wp.pl
Źródło: i.wp.pl
Radosław Marciniak Radosław Marciniak
5908
BLOG

Koń Trojański w sztabie Prezydenta

Radosław Marciniak Radosław Marciniak Polityka Obserwuj notkę 52

Sztabowcy głównych przeciwników urzędującego Prezydenta z utęsknieniem oczekują jego kolejnego publicznego wystąpienia. Bronisław Komorowski stał się dla swojego sztabu i dla swojej reelekcji bodaj największym przeciwnikiem, swoistym Koniem Trojańskim.

Kampania, która wyniosła Bronisława Komorowskiego do godności Prezydenta Rzeczypospolitej była bodaj najbardziej nietypową kampanią w dziejach całej III RP. W atmosferze przygnębienia, narodowej traumy, spowodowanej Tragedią Smoleńską, wielkiej politycznej niepewności, udzielającej się również rzeszy Polaków, Bronisław Komorowski dotychczasowy Marszałek Sejmu RP utożsamiany był ze stabilnością, pewną statecznością i nikłym zaangażowaniem w bieżące, polityczne spory. Z rozpoznawalnego, aczkolwiek ciągle polityka drugiego rzędu, stał się dużym graczem na polskiej scenie politycznej. Na tle wiecznie niepopularnego Jarosława Kaczyńskiego, obciążonego dodatkowo rodzinną tragedią i nie mogącego w 100% sprawnie i dynamicznie prowadzić kampanii, w tych nagłych i bardzo ograniczonych wyborczym kalendarzem warunkach, Komorowski jawił się jako głos rozsądku, polityk środka, łączący wiele żywiołów – trochę z liberalnej Platformy, trochę niby konserwatywny, zawsze wyważony, ot na tamten moment, w chwili ciężkiej próby jakiej Polacy doświadczali, zdawałoby się idealny kandydat na ten urząd.

Koniec kadencji i wręcz przygniatająca popularność sondażowa, nie tylko nie  zapowiadała jakichkolwiek problemów ze zdobyciem mandatu na drugą kadencję, wręcz zniechęcała potencjalnych kontrkandydatów do zgłoszenia swojego akcesu do tego wyścigu. Oczywistym było, że chętni mimo wszystko się znajdą, ale start wielu z nich, to po prostu element folkloru politycznego jaki towarzyszy nam w każdych wyborach. Oczywiście partie parlamentarne nie mogły sobie pozwolić na nie wystawienie swojego kandydata, aczkolwiek przykład PSL-u i SLD pokazuje, że nikt tej rywalizacji nie potraktował zupełnie serio i z wiarą w jakikolwiek sukces. Wręcz wystawiono kandydatów, których ewentualny słaby wynik nie byłby kamieniem u szyi dla tych partii przed zbliżającymi się również wyborami parlamentarnymi. Kto w końcu rozliczy pana Jarubasa, czy też panią Ogórek z braku tych kilku procent więcej poparcia, gdy są to po prostu osoby, które dopiero poprzez swój start w wyborach prezydenckich dały się poznać szerszej publiczności? Kto ich rozliczy w sytuacji, gdy w ich własnych ugrupowaniach brakowało chętnych do stanięcia w szranki z Bronisławem Komorowskim i po prostu, po ludzku zebrania srogich batów? Do dziś ciężko zapomnieć nerwowe poszukiwania kandydata na prezydenta w szeregach Sojuszu, te coraz to nowsze, powtarzane przez dziennikarzy, nazwiska osób mniej lub bardziej związanych z tą partią, które odmawiały kandydowania lub w blaskach fleszy, próbowały przekonać opinię publiczną, że nikt im tego nawet nie proponował, albo, że oni nigdy takich ambicji nie mieli. Najzwyczajniej w świecie, misja tych, wyciągniętych niczym króliki z kapelusza, kandydatów, zakończy się na tym jednym wydarzeniu – kandydowaniu, a oni sami wrócą na swoje miejsce w ściśle określonym szeregu partyjnym, może awansując w tej politycznej hierarchii do roli polityków nie siódmego, a drugiego, trzeciego garnituru swoich partii, jeśli wynik będzie lepszy od, mizernych na tą chwilę, sondażowych prognoz.

Wszyscy myśleli, że podobnie będzie i z PiSem, co więcej w pierwszym momencie odbiór kandydatury Andrzeja Dudy był niewiele lepszy, niż choćby Magdaleny Ogórek – młody, ładnie się prezentuje, ale nie jest w stanie zdetronizować lidera sondaży, brak mu politycznego doświadczenia i nie jest wysoko w hierarchii własnej partii. Paradoksalnie Andrzej Duda potrafił i wciąż mu to coraz lepiej wychodzi przekuć te „przekleństwa” we własne atuty. Ci, którzy spodziewali się zaawansowanego wiekiem partyjnego sztywniaka, a choćby i z samym Jarosławem Kaczyńskim na czele, jako kandydata PiSu na urząd prezydenta, nie mogą się nadziwić dynamice, energii jaką niesie za sobą kampania Andrzeja Dudy wywodzącego się przecież z tej niby zacofanej i raczej mało rozrywkowej, zaściankowej, mającej twarz Macierewicza, Polski „B”. Jego brak politycznego doświadczenia, zastąpiony doświadczeniem specjalisty, jest dodatkowym politycznym atutem – jego oponentom wybija PiSowskie straszaki z ręki, a sam kandydat jawi się jako osoba stroniąca od partyjnych rozgrywek, szufladkowania, zamykania się we własnym obozie. To wszystko plus brak totalnej reakcji obozu urzędującego Prezydenta na sprawnie, energicznie, z pomysłem i konsekwencją realizowaną kampanię Andrzeja Dudy, sprawił, że jeśli nie sam kandydat, to sztabowcy PO musieli obudzić się z zimowego snu. Dystans bowiem zaczął się powoli, acz systematycznie, kurczyć i widmo drugiej tury stało się coraz bardziej upiorne.

Niestety dla tychże, Platformianych, sztabowców, wraz z nimi ze snu obudził się i śpiący niedźwiedź polskiego życia politycznego – sam kandydat. W tej kampanii, jego poprzednie atuty, z miejsca zostały pobite przez energię, siłę przekazu i argumenty innych kandydatów, nie tylko głównego oponenta, także tych uznawanych za politycznych autsajderów. W polityce jak i w sporcie funkcjonuje powiedzenie: bić lidera! I na tle lidera (sondaży) najłatwiej jest w takich spersonalizowanych wyborach, jakimi są wybory głowy państwa w Polsce, pokazać swoje atuty, swój własny program i sens swojego kandydowania. Sama już chęć zmiany jest atakiem na sprawowany w ostatnich latach urząd, bo w domyśle zmiana ma być z gorszego na lepsze. A bić lidera jest tym łatwiej, że po pierwsze sam Bronisław Komorowski nie jest typem samotnego zwycięzcy. Choć jego ambicje sięgają wysoko i choć wskoczył do pierwszego szeregu polskich polityków, to mentalnie wciąż do tego nie dorósł, wciąż nie jest typem lidera, przywódcy, jego z pozoru koncyliacyjny styl bycia, tak chętnie lansowany i w mediach i w kampanii zmiękczył i tak nie do końca silny wizerunek Prezydenta jako człowieka, jako lidera i jako przywódcy. Typ rubasznego Wujka Bronka nie jest już atutem na tle wyrazistego kontrkandydata, który tryskając energią i zaskakując wciąż nowymi pomysłami stopniowo przekonuje do siebie coraz większe grono wyborców.

Ale słabość Komorowskiego, to nie jest jedyny problem sztabowców Komorowskiego. Większym jest jeszcze większy brak taktu, klasy, umiejętności wyczucia sytuacji. Komorowski to nie Donald Tusk, którego instynkt polityczny był na najwyższym poziomie, który na zawołanie śmiał się i płakał, niczym Nikodem Dyzma roztaczał wokół siebie aurę tajemniczości i niedostępności, ale popartej jakąś głębszą myślą, choć w obu przypadkach raczej, była to po prostu zbiorowa iluzja. Komorowskiemu brak jest tej magii, brak jest tej erudycji, brak jest tego instynktu mówienia w danej chwili tego, czego oczekują rozmówcy. Co więcej, jest wręcz odwrotnie. Słynne stały się już wszystkie lapsusy, wpadki i dziwne, co najmniej nie na miejscu wystąpienia Bronisława Komorowskiego. Te, z czasów prezydentury, takie jak słynne już rozmowy z Barackiem Obamą o bigosie, bigosowaniu i wierności małżeńskiej, to tylko wierzchołek góry lodowej, która może stać się dla Platformy swoistym aktem I analogii do losu Titanica. Słynne „chodź tu Shogunie”, czy wydarzenia z krzesłem, co drugi niemal dzień są przykrywane kolejnymi wpadkami złotoustego Komorowskiego, który udał się rozczłonkowany do 16 Bronkobusów w pogoń za jednym, ale chyba zatankowanym odpowiednim paliwem Dudabusem. Bronisław Komorowski zdaje się być sam swoim największym przeciwnikiem, swoistym Koniem Trojańskim swojego własnego obozu. Jego wpadki przestają śmieszyć – one porażają, ukazując jak prosty i nieskomplikowany jest to człowiek, jak bardzo zwodnicze było przeświadczenie o jego politycznej inteligencji. Urzędujący Prezydent zachowuje się jakby brakowało mu nie tylko rozumu, ale i politycznego instynktu, czasami, jakby, albo totalnie zlekceważył możliwość swojej porażki (taką zdecydowanie będzie też doprowadzenie do II tury), albo jakby nie zależało mu na wygranej. Śmiem twierdzić, że to On sam i to jaki jest naprawdę stało się największym wrogiem Jego własnej reelekcji.

Ale polityczny instynkt, to coś, czego po zarobkowej emigracji Donalda Tuska, zaczyna brakować także innym politykom i działaczom PO i ich bezpośredniemu otoczeniu. Przyprowadzanie na siłę gimnazjalistów na, niecieszące się specjalnym zainteresowaniem gawiedzi, wiece Komorowskiego, byle by tylko zrobić frekwencję, kneblowanie starszemu człowiekowi ust taśmą przez oficerów BORu, wreszcie „użyteczni” funkcjonariusze aresztujący młodzieżowego działacza w Krakowie za happening z krzesłem – i to wszystko w świetle kamer, w świecie serwisów społecznościowych i masowej dostępności sprzętu nagrywającego w postaci komórek, to już nie tylko brak wyczucia politycznego – to niemal polityczne samobójstwo. Do tego tych coraz więcej powodów do tworzenia internetowych memów, takich jak choćby słynne już ćwierć miliarda podpisów - loża szyderców nie przepuszcza takich okazji. Jeśli do tego dodać ogrom pojawiających się zarzutów, a to o goszczących Prezydenta partyjnych liderów o najwyraźniej lepkich rączkach, a to o co najmniej dziwne związki z WSI i totalne ignorowanie takich niewygodnych tematów, to rozkręcająca się kampania usłużnych i zawsze użytecznych mediów w postaci Wyborczej, TVNu i Neewsweeka, może nie dać rady odwrócić uwagi społeczeństwa od tego, że dotąd niekwestionowany król tego wyścigu jest po prostu nagi.

 

Radosław Marciniak

radoslawmarciniak@op.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka