Mknąłem z zawrotną prędkością po zamarzniętym jeziorze. Udało się. Instruktor, krzyczący kolejne wskazówki bym bardziej machał barem, został gdzieś z tyłu. Oddalałem się od brzegu coraz szybciej i szybciej. Z tym że nie wiedziałem jak się zatrzymuje ten wielki latawiec. Czasem stawałem, gdy źle wymanewrowałem latawcem. Czasem, na śliskim lodzie, traciłem grunt i jechałem za latawcem na tyłku- po 100 i więcej metrów, nim trafiłem na kolejną łatę śniegu gdzie mogłem stanąć na nogach.

Ze dwa razy wypiąłem się z zaczepu latawca, tzw. chicken loopa, kurczej pętli. Zamykający ją chicken dick (kurczy fiut) był chyba za krótki. Udało mi się go dwukrotnie wpiąć. Ale- gdy próbowałem wylądować latawiec, okazywało się to niemożliwe. Sadzasz go na ziemi, a on dalej ciągnie. I wpada w kołowrót. Kręci się i kręci, póki ktoś go nie chwyci. Zwija linki tak, że rozplątywaliśmy je ze dwie godziny.
Zajechałem na koniec jeziora, kilka kilometrów od instruktora. Próbowałem zatrzymać latawiec, ale nie było nikogo, kto mógłby go złapać. Jacyś rybacy byli kilka km ode mnie. Ha, ha, mogłem wpaść na drzewa, wypiąć latawiec żeby wpadł na drzewa beze mnie, i potem ściągać go podartego (minus 2 tys. PLN). Wrócić na miejsce skąd rozpocząłem- nie potrafiłem. Praktycznie umiałem przesuwać się jedynie w prawo, przy próbie nawrotu w lewo- spychało mnie z jeziora na drzewa. Wg instruktora- za mało krawędziowałem. Ale dla mnie po prostu jedna strona była dużo trudniejsza.
Dotarłem do końca jeziora. Wokół mnie drzewa i trzciny. Wiatr przy drzewach powinien być słabszy, ale nie jest. Siadam, aby wylądować. Ale latawiec ani myśli. Sprowadzony do poziomu- przekoziołkował kilka razy, co jeszcze opanowałem. Ale potem znów wpadł w kołowrót. Kręcił się chyba z 10 minut. Instruktor- kilometry dalej. Próbuję podciągnąć się do latawca na linkach, uważając by nie wkręcić sobie palców. Ciągnę i ciągnę, ale w pewnym momencie kurcza pętla się wypięła, latawiec odleciał i trzymał się tylko na lince bezpieczeństwa.
Zaparłem się o śnieg, niepewny co dalej. Po chwili eksplodowała zrywka systemu bezpieczeństwa- ten plastikowy element po prostu wybuchł rozpadając się na kawałki, a latawiec nagle stracił swą moc i sflaczały, odleciał ledwie kilka metrów dalej w trzciny. Zwijając go dzwoniłem do instruktora, powiedzieć że jest OK. Podszedł już bardzo blisko, był w zasięgu wzroku. Na trzaskającym mrozie, w lodowatym wietrze przez dwie godziny rozwijaliśmy totalnie splątane linki. Tym razem żadna nie pękła.
Wracając, dowiedziałem się że ktoś mnie słabo wyszkolił w poprzedniej szkole kajtserfingu, bo nawet nie wiedziałem że zamiast lądować latawiec, mogłem go pozostawić w zenicie, ponad głową. Wpieklałem się na to rozwijanie- jakbym miał za to płacić, to każda godzina kosztowałaby mnie stówę. Wracając dowiedziałem się że latawca się nie ląduje samodzielnie, że jest to trudne i możliwe tylko przy słabym wietrze, i że lepiej trzymać go w zenicie, gdzie nie ma ciągu, i po prostu iść z latawcem nad sobą i z deską.
Tragedia to wszystko. Może lepiej dam sobie spokój- myślałem sobie wtedy, patrząc w przerażeniu na szarpiący mnie i skręcający linki kajt. Wówczas wolałem grzać się w cieple. Snołkajt to nie pingpong, że się odłoży paletki i po sprawie- mówił instruktor. Ja zaś miałem serdecznie dość tych dwóch prób, które się raczej źle zakończyły. Trzeba dużo wiedzieć- jak się okazuje. Gdybym wiedział, co zrobić z kajtem, gdy już nie chcę latać, oba kołowroty by się nie zdarzyły.... Aż nie chce mi się wierzyć, że kiedyś lekkomyślnie myślałem żeby spróbować snołkajtu bez kursu z instruktorem....
***
Drugi dzień snołkajtu udał się lepiej. Już latawiec mi nie wpadał w korkociąg. Trzymając go w zenicie, odpinałem deskę po skończonej jeździe i powoli cofałem się do punktu startu. Tam lądowałem latawiec, wpinałem deskę i startowałem na nowo. Złe wrażenie z poprzedniego dnia minęło. Nauczyłem się wreszcie jeździć na wietrze pozornym przy małym wietrze. Agresywnie machałem latawcem kreśląc zygzaki po niebie. Nawet udało mi się wrócić na końcu niemalże do punktu z którego wystartowałem. Ale to był dzień słabowiatrowy... Jeżdżenie w takim wietrze było miodem w porównaniu z dniem wcześniejszym. Ale- jak na ten sezon- to dla mnie już wystarczy snołkajta.

Inne tematy w dziale Rozmaitości