Nie będę ukrywał, że przepadam za Legutką. Podobny jest mój stosunek do Krasnodębskiego, Wildsteina i jeszcze kilku osobistych autorytetów od rożnych spraw. Tak jak nie starzeje się Herling czy Mackiewicz i sięgając po jakikolwiek tom ich dzieł można być pewnym, że odłoży się na półkę w pełni ukontentowanym, tak jest z Legutką czy Krasnodębskim - intelektualistami z innej półki.
Profesor Legutko został właśnie ministrem w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. I nie będę sięgał po jego Tolerancję, a chcąc przybliżyć jego sylwetkę sięgnę po felieton sprzed kilkunastu lat - "Intelektualiści" i fragment innego - Profesorowie i zapałki.
Intelektualiści
Ukazało się polskie wydanie sławnej przed kilku laty książki Paula Johnsona Intelektualiści. Jej autor, dziennikarz i historyk angielski, zebrał za nią spore cięgi na Zachodzie. A jak u nas? Pierwsze sygnały są widoczne, na przykład, długa, kąśliwa i niezbyt dorzeczna recenzja w „Rzeczpospolitej".
Johnson przedstawia sylwetki kilkunastu sławnych pisarzy zachodnich: m.in. Rousseau, Shelleya, Marksa, Ibsena, Tołstoja, Brechta. Wszyscy oni byli „intelektualistami, czyli ludźmi, którzy chcieli pełnić rolę nauczycieli ludzkości; wszyscy byli „wolnymi duchami" zbuntowanymi przeciw obskurantyzmowi, ciemnogrodowi i zacofaniu, opowiadający się za nową moralnością.
Johnson pokazuje, iż owi przyjaciele ludzkości do swoich najbliższych odnosili się okrutnie i brutalnie. Byli próżni i obłudni, kłamali w sprawach wielkich i małych, a ulubionymi ich grzechami było cudzołóstwo i rozwiązłość. Recenzenci zarzucili autorowi, iż niepotrzebnie wyciągał z życiorysu pisarzy te wszystkie okropności. Johnsona można jednak bronić. Kiedy ktoś chce pełnić rolę nauczyciela ludzkości, to powinien sam dawać przykład. Nie ma różnicy między księdzem, który czyni niedwuznaczne propozycje młodym dziewczętom, a pisarzem, który będąc orędownikiem nowej moralności znęca się nad żoną, kochankami, dziećmi i znajomymi. Ów ksiądz-erotoman może być dobrym kaznodzieją, a pisarz może stworzyć wybitne książki, ale jako nauczyciele moralności obaj są do niczego. Co sądzilibyśmy o postawie moralnej Marii Konopnickiej, gdybyśmy odkryli, iż owa autorka utworów o głodujących dzieciach nie dała nigdy grosza na filantropię, natomiast wydała fortunę na swojego utrzymanka?
Można zapytać, po co w ogóle intelektualiści pchają się do takiej roli moralisty, przewodnika duchowego, gromiciela i proroka. Życie uczonego i artysty zamknięte jest wszak w niewielkim świecie gabinetu, pracowni czy biblioteki. Logicznie rzecz biorąc, intelektualiści powinni być ludźmi ostrożnymi, umiarkowanymi, raczej konserwatywnymi, odrzucający pokusę globalnych potępień, rewolucji światopoglądowych i nowych moralności. Tymczasem nie tylko tak się nie dzieje, ale zachodzi zależność odwrotna: im bardziej intelektualiści zamykają się w swoich środowiskach, tym chętniej występują w roli nauczycieli wielkich grup ludzkich. Kiedy jakiś ich pomysł zostanie zrealizowany i okazuje się katastrofą — jak na przykład socjalizm — wtedy albo przepraszają, że się pomylili, albo tłumaczą, że im chodziło o coś innego, albo liczą na krótką pamięć ludzi. Po czym oddają się kolejnej idei, która również ma uczynić świat lepszym: alternatywne modele rodziny, feminizm, nowa etyka seksualna itd. Wszystko wskazuje, że za kilka lat będą znowu przepraszać lub wypierać się dzisiejszych poglądów. Gdy przeprosin za głoszenie niemądrych idei nie przyjmiemy wystarczająco szybko i zaczniemy intelektualistów mocniej naciskać za stare winy, to wpadają w irytację i zaraz zaczynają coś przebąkiwać o nietolerancji, stosach i inkwizycji.
Książka Johnsona wywołała wściekłość intelektualistów, bo zastosował on tam wobec ich bohaterów chwyt, który ci stosowali wobec swoich przeciwników. Zwolennicy nowego porządku i nowej moralności zwykle demaskowali obrońców starej moralności — kapłanów i tradycjonalistów — pokazując kontrast między ich słowami a czynami. Przez wieki z upodobaniem pisano o obłudzie krzewicieli cnoty, o księżach jako skąpcach, wyzyskiwaczach i erotomanach, a niekiedy zabierano się także za świętych. Pierre Bayle, sławny siedemnastowieczny autor francuski starał się na przykład udowodnić, iż Święty Augustyn był świnią i pijakiem, co miało pokazywać, iż religia katolicka skazuje ludzi na życie w hipokryzji. Książka, w której to napisał — Słownik historyczny i krytyczny — stanowi pomnikowe dzieło kultury francuskiej.
Dzisiaj mamy jednak takie czasy, że co można napisać o księżach i świętych, tego nie można napisać o pisarzach. To znaczy napisać można, ale przy tej okazji człowiek tyle oberwie, że mu przechodzi ochota do dalszego pisania.
( uwaga - Niebawem będę pisał o pisarzach, zapraszam)
……………………
Profesorowie i zapałki
Nie wiadomo, czy sprawa odpowiedzialności Jaruzelskiego i Kiszczaka za spalenie stenogramów Biura Politycznego będzie miała swój dalszy ciąg. Na razie mocą decyzji Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej zarzuty wobec obu komunistycznych polityków zostały uchylone.
W całej tej historii — dość skomplikowanej — chciałbym zwrócić uwagę na jeden aspekt. Obaj generałowie oraz ich obrońcy argumentowali, iż stenogramy były bez większej wartości informacyjnej, a więc ich zniszczenie nie ma znaczenia. (...)
W swojej naiwności sądziłem, że jeśli istnieje u nas jakaś grupa, która z całych sił bronić musi zapisanego w przeszłości papieru, to będą to profesorowie uniwersytetu. To oni wzruszają się nad każdym świstkiem z przeszłości, to oni wiedzą, jaką wartość poznawczą mają nieraz błahe zapiski z minionych czasów. Szukaniu takich zapisków profesorowie poświęcają nieraz całe swoje życie, a z ich odkryciem wiążą swoją karierę.
Okazało się jednak, że nie wszyscy profesorowie myślą w ten sposób. Kilku członków Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej z tytułami profesorskimi stanęło po stronie Jaruzelskiego i Kiszczaka broniąc decyzji spalenia dokumentów. Członkiem tej Komisji jest również profesor Aleksander Krawczuk. Nie wiem, jak głosował znany starożytnik z UJ, ale bardzo jestem tego ciekaw. Czy jeśli głosował za Jaruzelskim i Kiszczakiem, to oznacza, iż również głosowałby za uniewinnieniem kogoś, kto spalił stare papirusy, „bo w nich nie było niczego interesującego"?
Przeczytałem w prasie, że szczególnymi orędownikami zbagatelizowania całej sprawy byli profesorowie Jerzy Wiatr i Kazimierz Buchała, obaj będący zasłużonymi przedstawicielami PRL-owskiej profesury — obok takich akademickich tuzów jak Witold Nawrocki, Adam Schaff, Jarema Maciszewski i wielu innych. Ich książki ogłupiały przez dziesięciolecia polskich studentów, lecz, jak widać, sami autorzy nie mają w nowej rzeczywistości żadnych wyrzutów sumienia, a nawet wydają się być pełni wigoru.
Sprawa spalenia dokumentów jest jednak dla profesora uniwersytetu sprawą szczególną. Opowiedzenie się przez niego za spaleniem dokumentów, to jak działanie lekarza na szkodę pacjenta lub zdradzenie przez adwokata tajemnic swojego klienta. Mamy tu do czynienia z aktem wyjątkowo antypatycznym, i to tym bardziej antypatycznym, że podjętym świadomie.
Z drugiej wszakże strony, naiwnością było oczekiwać, iż uczeni, którzy przez wiele lat utrwalali na uniwersytetach władzę ludową, będą dzisiaj tę władzę demaskować. U większości kadry akademickiej dawnego reżymu występuje raczej coś w rodzaju syndromu emerytowanego kamerdynera; ów kamerdyner, niby już całkiem wolny, wszelako na widok swojego dawnego pana odruchowo staje na baczność i zdejmuje czapkę z głowy.
Inne tematy w dziale Polityka