W reakcjach na stanowisko polskich władz na konferencję MAK-u widać dwie skrajne postawy. Z jednej strony rozgoryczenie i niedowierzanie – jak tak można? Z drugiej pełne zrozumienie i akceptacja – o co ten rwetes?
Zrozumienie tych skrajności nie jest łatwe. Ale spróbować warto. Dlaczego premier Tusk zaakceptował skutki konferencji (raport pomijam – co miało zostać przekazane opinii publicznej już zostało przekazane)?. No właśnie, jakie skutki? Zgody nie ma już na tym poziomie. Jedni powiedzą: w świat poszedł czytelny i wymowny komunikat – pijany polski generał zmusił pilotów do samobójczego lądowania, prawdopodobnie chciał przypodobać się w ten sposób „głównemu pasażerowi”. Inaczej – Rosja splunęła nam w twarz i na lata zszargała opinię. Zdaniem innych forma konferencji może budzić zastrzeżenia, ale merytoryczne wnioski są słuszne i zbawienne – powinny pozwolić nam na uniknięcie w przyszłości podobnych tragedii. Polacy nic się nie stało, poza tym rzecz jasna … że katastrofa miała miejsce, co dla niektórych może być przykre.
Ale odwróćmy pytanie: dlaczego premier miałby odrzucić skutki konferencji? W imię czego? Jakkolwiek by sobie nie używać na premierze w kontekście pozycji jaką wyznaczył mu we wzajemnych stosunkach Putin, nie zmienia to faktu, że MAK potraktował Donalda Tuska bardzo łagodnie – toż winę przypisano ofiarom, spośród których tylko załoga nie jest identyfikowana z obozem głównego politycznego rywala. Dlatego nie powinno dziwić, że premier życzy sobie jedynie uzupełnienia raportu – dobrze przynajmniej, że zaznaczył iż chodzi o pracę rosyjskich kontrolerów, a nie np. o osobę Jarosława Kaczyńskiego.
W końcu jednak na pytanie „w imię czego?” można rzec: w imię polskiej racji stanu! Tylko tu wracamy do oceny charakteru i skutków konferencji: a) wyreżyserowany propagandowy spektakl mający upokorzyć i zniesławić Polskę i Polaków, b) nieprzyjemne w formie ale rzetelne i wiarygodne przedstawienie wyników badania. Ale pomińmy już ten ostatni spór – tu w istocie rzeczowe odniesienie się do samego raportu i rzeczowa analiza i krytyka tego co działo się przez minione 9 miesięcy pozwoli ustalić kto ma rację (co nie znaczy – pozwoli przekonać opinie publiczną …). Zatem w imię polskiej racji stanu – tylko, że podczas spotkania z rodzinami ofiar katastrofy smoleńskiej premier dał jasno do zrozumienia, że to on ją definiuje. I tyle. Może dla niego „polską racją stanu” jest utrzymanie władzy przez PO do „końca świata i …” – czytaj: nie oddanie władzy PiS-owi.
Na portalu „wpolityce” jeden z felietonistów przedstawił inną intrygującą teorię tłumaczącą politykę premiera. Upraszczając – premier ma świadomość dysproporcji sił i uznał, że lepiej jednak nie „drażnić niedźwiedzia”. Lepiej przeczekać (w końcu zabory też nie trwały jedną czy dwie dekady) w nadziei na lepsze czasy (dalszy rozpad ”imperium”?). Sam autor tej koncepcji dostrzega jej katastrofalne koszty i zdaje się pytać czy warto. I zapewne, tak oceniam, sam nie wierzy w jej prawdziwość. Wystarczy zapytać czy premier „tu i teraz” jest zdolny budować strategię na pokolenia? Przytaczam ten przykład tylko po to by pokazać, że nawet krytycy premiera próbują racjonalizować jego zachowanie. Szukają czegoś dobrego, chyba bojąc się wniosków „ostatecznych”. O te nieomal otarł się Pan Terlikowski.
A jakież mogą być te wnioski „ostateczne”. Nie można nie przypomnieć wymowy wielokrotnie przytaczanych słów obecnego premiera o polskości drukowanych swego czasu w (bodaj) Znaku. To jako odniesienie do duchowej formacji premiera-patrioty. A co z premierem-politykiem i jego formacją? Pamiętają Państwo te słynne słowa „Jeśli SLD nie skrewi” ? Młody polityk bierze udział w „sądzie kapturowym” nad legalnym rządem RP. Kamień wywołuje lawinę. Szło już z górki. I przyszedł rok 2005. Chyba kolejna ważna data w życiu Donalda Tuska. Do wtedy dla zdobycia władzy gotów był zrobić wiele. Od tamtej dotkliwej porażki dla zniszczenia politycznego wroga gotów jest już chyba na zbyt wiele. Tylko czy premier to rozumie? No i gdzie tu Polska?
No ale przecież: Polska to ja!
Inne tematy w dziale Polityka