Od początku transformacji ustrojowej w Polsce środowiska opiniotwórcze przekonują Polaków, że prywatyzacja jest najlepszą metodą wspierania wzrostu gospodarczego. Zgodnie z tą tezą, największą barierą rozwoju jest brak kapitału, a lekarstwem na taki stan rzeczy ma być ściągnięcie do kraju maksymalnej liczby inwestorów zagranicznych. W ten sposób uzasadnia się rozpoczęty 17 lat temu proces wyprzedaży państwowych aktywów, który dziś - zgodnie z polityką nowego rządu - ma ulec istotnemu przyspieszeniu.
Skoro "eksperci" wskazywali na brak krajowego kapitału, warto otwarcie zadać pytanie czym tak naprawdę on jest i jak można go scharakteryzować. Definicja księgowa kapitału może być niezrozumiała dla laika. Kapitałem nazywany różnice między aktywami spółki, a jej zobowiązaniami. Musimy zatem wyobrazić sobie czym są te aktywa i zobowiązania, bo w przeciwnym razie będziemy tylko błąkać się jak dziecko we mgle.
Spróbujmy zatem inaczej. Kapitałem spółki można nazwać wypracowane przez lata zyski. Jest to oczywiście duże uproszczenie, bo część z tych zysków właściciele spółki mogą wypłacić w postaci dywidendy. Innymi słowy, kapitał to zyski zatrzymane przedsiębiorstwa. Jest to zgodne ze zdroworozsądkowym podejściem do działalności gospodarczej. Im więcej zarabia firma i im mniej właściciel konsumuje w postaci dywidendy, tym większym kapitałem dysponuje.
Uzbrojeni w taki aparat pojęciowy przeanalizujmy zasadność teorii, które narzucili nam liberałowie na początku lat dziewięćdziesiątych. Teza, że w Polsce nie było kapitału jest w istocie oskarżeniem systemu komunistycznego o zmarnowanie wysiłku dwóch pokoleń Polaków. Można oczywiście się z tym zgodzić, choć niepokój może budzić fakt, że neoliberałowie w dużej mierze kolaborowali z tym systemem. Sam ojciec transformacji - prof. Balcerowicz był członkiem PZPR i znaczącym partyjnym politrukiem.
Wróćmy jednak do meritum sprawy. Jeśli kapitału nie było, to może w ciągu kilku lat mógłby on powstać? Liberałowie twierdzili jednak, że to niemożliwe, bo nie pozwalał na to stan przedsiębiorstw państwowych. Skąd zatem pozyskać kapitał? Liberałowie odpowiadali natychmiast: z zagranicy. Pojawia się tutaj jednak zasadnicze pytanie. Skoro kapitału nie było i - jak twierdzili eksperci - miało go nie być, firmy państwowe były pozbawione zdolności generowania zysków. W takim razie, dlaczego ktoś miałby kupować przedsiębiorstwa, które były trwale nierentowne? Odpowiedź na to pytanie była dość zaskakująca. Zagraniczny kapitał miał, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zamienić postkomunistyczny złom na nowoczesne, dobrze zorganizowane i konkurencyjne firmy. Warto się teraz zatrzymać nad tą tezą, gdyż jest ona kluczem do wielkiej manipulacji jakiej poddane zostało społeczeństwo polskie 17 lat temu.
W teorii zarządzania finansami istnieje model wyceny aktywów kapitałowych - ang. Capital Asset Pricing Model (CAPM). Mówi on nam, że racjonalny inwestor poszukuje inwestycji o najwyższej stopie zwrotu i najniższym ryzyku. To prawda dość oczywista. Kupując bezpieczne obligacje godzimy się na kilka procent zysku, inwestując w akcje liczymy na większe korzyści. Zdrowy rozsądek znowu okazuje się być najlepszym drogowskazem.
Do czego zatem przekonywali nas liberałowie? Według nich, Polska była w stanie przyciągnąć jakieś mityczne gigantyczne kapitały, które miały zmienić obraz kraju. Oznacza to, że zdaniem rodzimych reformatorów, Polska przełomu lat 80 i 90 była bezpiecznym miejscem inwestowania. Wynika to w logiczny sposób z ich sposobu rozumowania. Taka diagnoza oczywiście nie była słuszna, więcej, była jakimś horrendalnym absurdem, w który uwierzyć mógł tylko jakiś ograniczony umysłowo dyletant.
Po roku 90 Polska była postrzegana jako kraj o skrajnie wysokim ryzyku inwestycyjnym. Zachodni fachowcy świetnie zdawali sobie sprawę z tego, że w krajach postkomunistycznych brakuje praktycznie wszystkiego - od odpowiedniego prawodawstwa, poprzez instytucje nadzoru, a kończąc na administracji. Dlatego też - zgodnie z modelem CAPM - warunkiem ich wejścia na polski rynek były bardzo wysokie stopy zwrotu. Istotnie, dobrze pamiętamy, że transformacja gospodarcza rozpoczęła się od handlowej ekspansji zagranicznych firm. Eksport nie wiąże się przecież z większym ryzykiem. Później następowało przejmowanie państwowych przedsiębiorstw w celu zlikwidowania konkurencji i zdobycia rynku. Tak stało się, na przykład, z przemysłem elektromaszynowym, spożywczym, włókienniczym czy cementowym. W krótkim czasie prywatyzacja stałą się swoją własną karykaturą. Był to proces skrajnie patologiczny, nonsensowny ekonomicznie i niezwykle szkodliwy społecznie. Liberałowie, którzy mieli usta pełne frazesów o wolności gospodarczej, praktycznie zablokowali reprywatyzację. Słynna sprawa Wedla, w której władze "odrodzonej" Rzeczpospolitej zachowały się jak cyniczny paser sprzedając zagrabione przez komunistów mienie, pokazała na jak niskim poziomie moralnym znalazł się ówczesny establishment. Co więcej, to właśnie wtedy powstawał w Polsce polityczny kapitalizm, system, który przyniósł nam 20% bezrobocie, ludzkie nieszczęście, afery i korupcję na poziomie afrykańskich bantustanów.
Paradoksalnie liberałowie sami doprowadzili do upadku wiele przedsiębiorstw państwowych. Z jednej strony wystawiali je na silną konkurencję zagraniczną, z drugiej opowiadali jak mantrę bajki o słabej jakości postkomunistycznego przemysłu i "braku kapitału". Jest jasne, że schowane pod kloszem RWPG przedsiębiorstwa nie miały żadnych szans w pojedynku ze sprawnie zarządzanymi zachodnimi firmami. Jednak na początku transformacji istniał jeszcze olbrzymi potencjał rynkowy, który można było zagospodarować. Te możliwości zostały zmarnowane, rynek przejęła zagranica, a Polakom pozostała praca najemna i kiepskie pensyjki.
Największym ekonomicznym przestępstwem liberałów była prywatyzacja sektora bankowego. Inwestorzy zagraniczni właściwie przejęli go za darmo. Dla przykładu Bank Pekao SA, wart dzisiaj 40 miliardów złotych, został sprzedany w 1999 roku za 10% tej kwoty. Jeśli inwestor w ciągu 8 lat pomnaża swój majątek 10-krotnie, może być uznany za cudotwórcę albo szarlatana. Pamiętajmy jeszcze, że wzrost wartości firmy to nie wszystko, są przecież jeszcze rzeczone wypłaty dywidendy, a więc czysta gotówka, która wypłynęła z naszego kraju. Pamiętam, że w owym czasie w "branży" mówiono - oczywiście po cichu i na nieformalnych spotkaniach - że bank "poszedł" za ¼ wartości. Manipulacja księgowymi wynikami spółki, przeprowadzona w celu zaniżenia jej wyceny jest przecież zadaniem niezwykle prostym. Jak widać nowa ekipa nie musi realizować żadnych nowych cudów, bo ma już w tej dziedzinie znakomite doświadczenie.
Zwolennicy prywatyzacji argumentują często, że wpływy ze sprzedaży państwowych przedsiębiorstw zasilają budżet. Tak mówił min. Wąsacz kiedy przekazywał Włochom we władanie Pekso SA. Jest to oczywista bzdura i przykład żałosnej propagandy dla naiwnych. Dla budżetu, dużo zdrowszą sytuacją jest otrzymywanie stałych wpływów z dywidend od państwowych firm, a prywatyzacja raz na zawsze pozbawia Państwo Polskie źródła istotnych dochodów. Tak więc, liberałowie, przedstawiając siebie jako zwolennicy niskich podatków i ograniczonego deficytu, sami prowadzą swoisty gospodarczy sabotaż. Wiadomo przecież, że utracone korzyści, muszą zostać wyrównane wpływami z podatków, co oznacza dodatkowe obciążenie obywateli oraz pogorszenie konkurencyjności polskiego przemysłu i usług.
Przy okazji dyskusji o przemianach własnościowych w Polsce często podnosi się kwestie umiędzynarodowienia kapitału. Zgodnie z tą teorią własność narodowa jest już przeżytkiem, a inwestorzy lokują swoje środki opierając się wyłącznie na czystym rachunku ekonomicznym. Jak już napisałem wcześniej, nawet uznanie tego typu teorii za prawdziwą, nie jest żadnym wytłumaczeniem dla rabunkowej gospodarki liberałów. Jednak nawet taka teza stoi w sprzeczności z banalną obserwacją i jest kolejną głupotą sprzedawaną maluczkim przez kontrolujący media salon. Każdy wysokorozwinięty kraj w oczywisty sposób chroni swoich rodzimych kapitalistów. Nawet liberalne Stany Zjednoczone ratowały rządowymi subsydiami samochodowego potentata, Chryslera przed upadkiem. Niemcy i Francja to mistrzowie kontroli narodowego kapitału. Ich system gospodarczy opiera się właściwie na trwałej symbiozie prywatnych właścicieli i instytucji państwowych. Dotyczy to nie tylko przepływu gotówki. Wyznacza również trendy rozwoju przemysłu, kierunek badań naukowych i jest źródłem ekspansji zagranicznej. Polska pozbawiona rodzimego kapitału staje się tylko tanim podwykonawcą i narodem drugiej kategorii skazanym na permanentną konsumpcję ochłapów z pańskiego stołu. Wstąpienie do UE tylko łagodzi to zjawisko, sam chory układ (właśnie - układ!) pozostaje nietknięty.
Jeśli spojrzymy na podstawy dobrobytu najbogatszych państw Świata, szybko zauważymy, że w każdym z nich swoje siedziby mają te niby "międzynarodowe" korporacje. To one dają pracę i zapewniają wysokie pobory managerom wyższego szczebla, to one są źródłem finansowania nowoczesnych technologii, to one rozwijają talenty liderów i uczą czegoś więcej niż wykonywanie poleceń. To one akumulują kapitał poprzez ściąganie dywidend z zagranicznych spółek zależnych. To one mogą skutecznie stabilizować sytuację gospodarczą i społeczną w warunkach kryzysu. To one wreszcie realizują patriotyczny obowiązek finansowania potrzeb budżetowych i rozwoju cywilizacyjnego swoich krajów ojczystych.
Polska "sprywatyzowana" nigdy nie wytworzy swojego dużego kapitału. Pozostaniemy na zawsze krajem biednym i narażonym na kaprysy globalizacji. Warto to uwzględnić w swoich wyborach politycznych, bo jest jeszcze szansa na realizację pozytywnego scenariusza. W innym wypadku zostaną nam tylko krew, pot i łzy.
Jestem finansistą, który stara się nie zapominać o historii, psychologii, polityce i poezji...
"Bo kto nie kochał kraju żadnego i nie żył chociaż przez chwilę jego ognia drżeniem, chociaż i w dniu potopu w tę miłość nie wierzył, to temu żadna ziemia nie będzie zbawieniem"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka