Powyborcze komentarze brzmią tak, jakby wynik wyborów prezydenckich był nieczytelny. O Komorowskim, który wygrał mówi się, że przegrał. O Kaczyńskim, który przegrał mówi się, że wygrał. O Napieralskim, który nie wszedł do drugiej tury mówi się, że osiągnął wielki polityczny sukces. Czy tego typu sądy są uprawnione?
Jest kilka namacalnych kryteriów, które pozwalają wyniki wyborów prezydenckich ocenić obiektywnie. Zwycięzców się nie sądzi. W tym sensie zwycięzcą może czuć się jedynie Bronisław Komorowski, bo to on wkrótce wprowadzi się do Pałacu Namiestnikowskiego, o ile oczywiście nie zdecyduje, że siedzibą prezydenta będzie Belweder. W wyniku wyborów prezydenckich znaczenie polityczne Komorowskiego wzrosło – nie tylko symbolicznie, ale realnie. Komorowski jest dzisiaj jednym z „trzech tenorów”. Tusk, Schetyna i on to tercet najważniejszych gracz Platformy. Przed wyborami nie było to takie oczywiste.
Problemy interpretacyjne w opinii wielu komentatorów budzi wynik Jarosława Kaczyńskiego. Tu zaś sprawa jest najprostsza. Wyborczy start Kaczyńskiego trzeba ocenić jako porażkę. Nie można zapominać, że PiS w tych wyborach bronił prezydentury. Pięć lat temu to właśnie PiS tryumfował podwójnie w wyborach prezydenckich i parlamentarnych. Teraz powinien sobie więc stawiać za cel utrzymanie stanu posiadania. Oczywiście pola parlamentarne już trzy lata wcześniej zostały odbite, a prezydenturę PiS utracił niespodziewanie w wyniku tragedii smoleńskiej. To z emocjonalnego punktu widzenia, w jakimś stopniu stanowi okoliczność usprawiedliwiającą relatywizację wyników wyborów. Ale w wymiarze zimnej politycznej kalkulacji punktem odniesienia może być jedynie sytuacja sprzed pięciu lat. Nigdzie na świecie nie uznano by utraty wcześniejszych pozycji za sukces… W Polsce uznano.
Inna rzecz – Kaczyński nie przegrał z politykiem numer jeden w PO. Można się nawet zastanawiać, czy przed wyborami prezydenckimi Komorowski był w rządzącej partii politykiem numer trzy. A tymczasem Kaczyński to niekwestionowany lider PiS-u, brat tragicznie zmarłego prezydenta. A jednak przegrywa z politykiem, jak dotąd „niepierwszego rozdania” w PO.
Tragedia smoleńska wytworzyła dla PiS-u sprzyjającą atmosferę. Mówiąc językiem skoczków narciarskich „było noszenie”. Powstał wyborczy potencjał, który mógł zostać wykorzystany. Tymczasem jeżeli za odbicie realnych preferencji politycznych potraktować pierwszą turę wyborów prezydenckich, to Kaczyński dostał niewiele więcej niż jego partia w wyborach parlamentarnych w 2007 roku (32,11%) i chyba w przybliżeniu tyle samo ile PiS realnie miał przed 10 kwietnia… Sondaże robione przed katastrofą w Smoleńsku, w lutym i marcu pokazywały niewielki wzrost notowań PiS-u. Poparcie dla tej partii kształtowało się w przedziale od 26 do 30 proc. Biorąc pod uwagę notoryczne niedoszacowanie PiS-u w badaniach opinii publicznej, oscylujące w wymiarze minimalnie od 5 a maksymalnie do 10 proc. – można przyjąć założenie, iż stan posiadania PiS-u przed tragedią smoleńską wynosił w przybliżeniu 32 – 36 proc. Na czym więc polega sukces Kaczyńskiego?!
Pułapu wyborczego poparcia uzyskanego w drugiej turze wyborów prezydenckich nie można traktować jako naturalnej bazy społecznej Kaczyńskiego, elektoratu, który trwale on do siebie przyciągnął, gdyż drugie tury wyborów mają to do siebie, iż głosowanie przebiega według algorytmu gradacji „mniejszego zła”.
Wśród komentatorów panuje dość powszechny pogląd, że Kaczyński kapitał zdobyty w kampanii prezydenckiej „przekuje” na tryumf w przyszłorocznej batalii parlamentarnej. Szczerze mówiąc zwycięstwo PiS-u nad Platformą wydaje się z perspektywy dnia dzisiejszego mało prawdopodobne. Ale nawet gdyby hipotetycznie przyjąć, że coś takiego rzeczywiście nastąpi, to dla Kaczyńskiego może się to stać zupełnie próżną, bezproduktywną sytuacją. Aby Kaczyński przejął realną władzę i to o czym najbardziej marzy, czyli funkcję premiera – PiS musi zdobyć bezwzględną większość w Sejmie. Na zawiązanie koalicji z Kaczyńskim jako premierem żadna inna partia się nie zgodzi. Pamięć kazusu Samoobrony i LPR-u jest jeszcze zbyt świeża. To co Kaczyński mógł zdobyć, to jedynie ośrodek prezydencki, bo do tego wystarczy proste poparcie wyborców i nie potrzebna jest żadna formalna koalicja. Jednak przegrał wybory, a podobnie sprzyjająca sytuacja już się raczej nie powtórzy. Dlatego wynik Kaczyńskiego należy interpretować w kategoriach porażki i początku końca pewnej epoki.
Ciekawy jest rezultat Grzegorza Napieralskiego. Wymyka on się z obszaru jednoznacznej oceny. Jeżeli porównywać go ze wcześniejszymi notowaniami kandydata, to można mówić o niewątpliwym sukcesie, jeżeli zaś odnosić do czasów świetności SLD i lewicowego potencjału wyborczego, jaki w Polsce bezsprzecznie istnieje, to jest to dalsze ugruntowanie regresu. Napieralski obronił się jako lider SLD. W tym sensie jego wynik powoduje inklinacje wewnętrzne, czasowo rozstrzyga kwestię przywództwa w Sojuszu. Jednak w wymiarze zewnętrznym sukces Napieralskiego jest raczej nietrwały i incydentalny. Paradoksalnie może nawet przyczynić się do wystąpienia skutków negatywnych, gdyż legitymizuje władzę lidera nie posiadającego odpowiednich cech charakterologicznych, czy talentów medialnych, aby poprowadzić SLD do wyniku na miarę możliwości i oczekiwań tej formacji.
Romano Manka-Wlodarczyk
Autor jest socjologiem, zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki oraz obserwacją uczestniczącą. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia, a także hermeneutyka. Jest redaktorem naczelnym Czasopisma Eksperckiego Fundacji FIBRE oraz członkiem zarządu tej organizacji. Pełni również funkcję dyrektora zarządzającego Instytutu Administracja.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka