Kurier z Munster Kurier z Munster
1425
BLOG

Czyja będzie polityczna jesień?

Kurier z Munster Kurier z Munster Polityka Obserwuj notkę 24

Pokaż profilWiele się mówi o ewentualnych powyborczych koalicjach. W kuluarach karierę robi scenariusz aliansu Prawa i Sprawiedliwość z Sojuszem Lewicy Demokratycznej. Podobno takie porozumienie zostało już dogadane. Jednak nie jest to jedyny scenariusz, jaki może zafunkcjonować po jesiennych wyborach parlamentarnych. Możliwa jest również koalicja w poprzek sceny politycznej.


Moim zdaniem istnieją przynajmniej trzy warianty hipotetycznego rozwoju sytuacji politycznej w Polsce. Każdy z nich ma swoje mocne i słabe punkty. W każdym z nich trzeba też dokonywać oceny interesów poszczególnych ośrodków, uczestniczących w głównym nurcie politycznej gry. O tym, który ze scenariuszy zrealizuje się w rzeczywistości zadecyduje w największym stopniu arytmetyka, czyli układ sił w przyszłym sejmie, a idąc jeszcze dalej – układ sił w samej Platformie Obywatelskiej.

 

Metoda minus 10

Najbardziej klasyczny jest wariant, że PO wygra jesienne wybory parlamentarne. Pytanie w jakich rozmiarach wygra, pozostaje cały czas otwarte. Konia z rzędem temu, kto potrafiłby to przewidzieć. W jednych badaniach rządząca partia uzyskuje 45 proc. społecznego poparcia w innych 32. Rozpiętość wynosi 13 pkt. To powoduje, że wszelkie szacunki na temat ewentualnego wyniku wyborczego Platformy są dalece niepewne. Do tej pory stosowałem (wprawdzie nienaukową, ale bardzo skuteczną) metodę, która pozwalała mi dość trafnie przewidywać wyniki wyborcze PO. Nazywałem ją metodą „minus 10”. Jest ona oparta na prostym równaniu, polegającym na tym, że od badań sondażowych, w których PO uzyskiwała najlepszy wynik odejmuje się 10 pkt. Ta liczba nie jest przypadkowa, gdyż mniej więcej tyle wynosi współczynnik wypaczenia sondaży, wynikający ze stronniczości mediów. Pomiędzy odejściem od bezstronności ośrodków kreujących opinię publiczną, a odejściem od realnego odczytu sondaży zachodzi, bowiem korelacja. PO jest wyraźnie faworyzowana w części mediów mainstreamowych i to przekłada się na pomiary sondażowe

Zatem jeżeli przyjmiemy, że w najlepszych badaniach Platforma uzyskuje 45 proc, to stosując metodę „minus 10” można dojść do wniosku, iż rzeczywiste poparcie PO oscyluje wokół poziomu 35 proc. Taki jest faktyczny stopień popularności partii Donalda Tuska.


Pułap realnego zwycięstwa

Ta granica 35 proc. jest ważna. Dlaczego? W tym punkcie rację trzeba przyznać prof. Wawrzyńcowi Konarskiemu ze Szkoły Wyższej Psychologi Społecznej w Warszawie, który twierdzi, że 35 proc. stanowi taką krytyczną granicę. Jeżeli Platforma Obywatelska przekroczy ten pułap, to prawdopodobnie odtworzy koalicję z PSL; oczywiście o ile ludowcy w ogóle wejdą do parlamentu, co też z punktu widzenia prowadzonych w Polsce badań socjologicznych jest istnym fata morgana: w jednych badaniach PSL uzyskuje 7 proc. w innych 4. Ale załóżmy, że wejdzie. Ludowcom dotychczas zawsze sprawdzała się reguła, iż realnie otrzymują więcej niż przewidują sondaże. Jeżeli więc PO przekroczy poziom 35 proc. wyborczego poparcia, a PSL wejdzie do sejmu, to wszystko pozostanie po staremu – premierem będzie Donald Tusk, a jego zastępcą złotousty Waldemar Pawlak.

Kłopoty zaczną się jednak, gdy Platforma spadnie poniżej 35 proc. Po pierwsze istotny będzie wymiar wizerunkowy, można go nazywać nawet politycznym – PO uzyskałaby słabszy wynik niż cztery lata wcześniej, a to oznacza ni mniej ni więcej tylko utratę wyborców i osłabienie pozycji Donalda Tuska. Tusk zostałby uznany jako ten, który zamiast progresji partii przyczynia się do jej regresu. Po drugie nie wiadomo, czy przy 35 proc. Platformy do koalicji wystarczyłoby jedynie PSL, czy też – co bardzo prawdopodobne – trzeba będzie poszukiwać kogoś trzeciego. W końcu po trzecie – wynik PO na poziomie 35 proc. może oznaczać, że rządząca partia nie wygra wyborów parlamentarnych, w takim rozumieniu, że nie będzie na pierwszym miejscu. Wybory prezydenckie (a precyzyjniej mówiąc – ich pierwsza tura) pokazały niezbicie, że 35 proc. jest w zasięgu PiS-u. Tyle może wynosić potencjał wyborczy tego ugrupowania i tak go należy szacować. W przypływach, przy pewnych sprzyjających okolicznościach i maksymalnie dobrej kampanii wyborczej może to być nawet 40 proc.

Co będzie w takiej sytuacji? Prawdopodobnie PiS nie zdoła stworzyć koalicji wyborczej. SLD raczej na to nie pójdzie. Ale w takim układzie misji tworzenia nowego rządu nie otrzyma również Donald Tusk. Tusk będzie postrzegany jako polityk przegrany, któremu społeczeństwo nie przedłużyło mandatu. Nie będzie miał mandatu do tworzenia koalicji i formułowania nowego rządu. W takiej sytuacji Bronisław Komorowski wyciągnie innego asa z rękawa, a będzie nim z pewnością Grzegorz Schetyna. Wtedy powstałaby koalicja PO-SLD-PSL na czele z premierem Schetyną. Sytuacja jest więc w miarę prosta: 35 proc. dla Platformy to odtworzenie koalicji z PSL-em i prawie pewne premierostwo dla Tuska; mniejsze poparcie to układ, w którym Tusk może czuć się zagrożony.

Wprawdzie koalicja PO-PSL z premierem Tuskiem na czele wydaje się najbardziej klasyczna, ale tylko pozornie i na papierze. W praktyce jest wiele ośrodków, które działają przeciwko takiemu sojuszowi. Paradoksalnie najbardziej zainteresowani kontynuowaniem dotychczasowej koalicji mogą być ludowcy, jeżeli oczywiście wcześniej – pod wpływem słabych notowań – jej nie opuszczą. Dla PSL-u zawsze, bowiem lepsza będzie koalicja z jednym partnerem niż z dwoma... więcej stanowisk do podziału. Jednak w samej Platformie sytuacja nie jest już taka oczywista. Donald Tusk posiada tam silną opozycję. Schetyna jest mocny w terenie. Znacznej części polityków PO zależałoby na odtworzeniu, czy jakiejś modyfikacji układu rządzącego, ale z innym premierem. Tusk nie jest też faworytem ośrodka prezydenckiego. Silny, wzmocniony wygranymi wyborami premier nie będzie wygodny dla Komorowskiego. Po wtóre Tusk nie jest również na rękę obozowi mainstreamowemu (medialno-oligarchicznemu) – pełni rolę mniejszego zła w sytuacji zagrożenia PiS-u, możliwości rewitalizacji IV Rzeczpospolitej, ale nie jest faworytem. Wymarzonym kandydatem na premiera w oczach obozu mainstreamowego (a więc tej przestrzeni, którą Jarosława Kaczyński nazywa „układem”) wydaje się być Grzegorz Schetyna. Chodzi o wskrzeszenie ducha dawnej Unii Demokratycznej i powrót do polityki przedrywinowskiej, cechującej się pobłażliwością wobec zachowań korupcyjnych oraz przestępców, postawy pewnego permisywizmu wobec patologi życia społeczno-gospodarczego. Cichym patronem tego projektu jest ośrodek prezydencki, a wesprzeć go są gotowe największe centrolewicowe media, takie jak TVN, czy „Gazeta Wyborcza”.


Dogmatycznie pragmatyczni

Drugi wariant koalicyjny, jaki należy rozważać, to alians PiS-u z SLD. Jego prawdopodobieństwo bierze się stąd, że pierwszoplanowym celem politycznym Jarosława Kaczyńskiego nie jest dojście do władzy, lecz odsunięcie od niej Platformy Obywatelskiej, a mówiąc jeszcze precyzyjniej ośrodka politycznego premiera Donalda Tuska. PiS ma w rywalizacji z PO pewien psychologiczny komfort, polegający na tym, iż partia Jarosława Kaczyńskiego nie gra o władzę w krótkiej perspektywie czasowej. Jarosław Kaczyńskie gra na długi horyzont. Jego strategia polityczna opiera się na założeniu, że aby kiedyś dojść do władzy, najpierw trzeba pozbawić rządów Platformę. Oczywiście w tle tego wszystkiego kryją się też czynniki emocjonalne, symboliczne związane z katastrofą smoleńską, ale również wynikające z długotrwałego upokorzenia, spowodowanego socjotechniką deprecjacji stosowaną wobec PiS-u przez PO oraz czołowe media. Ale główną przesłanką decydującą o przyjęciu takiej strategi jest polityczna kalkulacja.

Jarosław Kaczyńskie posiada ten luksus, że może Grzegorzowi Napieralskiemu zaproponować właściwie wszystko, sam usuwając się w cień, czy co najwyżej schodząc do roli szarej eminencji. Jednak w takiej sytuacji, przy określeniu takich warunków wyjściowych PiS paradoksalnie wypracowuje sobie wysoki stopień zdolności koalicyjnej. PiS może nieoficjalnie partycypować w koalicji z każdym ugrupowaniem oprócz PO. Tymczasem zdolność koalicyjna Platformy uległa wyraźnemu obniżeniu – poza PSL-em nie widać specjalnie alternatywnych wariantów, w których mogłaby uczestniczyć cała PO, jako jednolita formacja. Prosta układanka PO z SLD jest bynajmniej wątpliwa. Tusk po prostu nie ma takich kart do zagrania, jakich może użyć Jarosław Kaczyński.

W konfiguracji z PiS-em Napieralski może być premierem, wicepremierem, honorowym cesarzem Chin, itp. Natomiast Platforma miałaby problem z zaproponowaniem Napieralskiemu nawet funkcji ministra, nie mówiąc już o wicepremierze. Koalicja z SLD jest w rozważaniach strategów PO niekorzystna – pomijając rozmaite różnice światopoglądowe, to trzeba powiedzieć, że zastrzeżenia te biorą się również z taktycznego punktu widzenia: Grzegorz Napieralski miałby w takim układzie zbyt dużo atutów: będąc w rządzie mógłby się posiłkować opozycyjnym PiS-em.

Sedno sprawy leży w tym, że Jarosław Kaczyński stawia sobie inne cele niż pozostali uczestnicy politycznej gry. Po pierwsze Kaczyński rozgrywa swoją partię w kategoriach horyzontalnych – nie w krótkiej, lecz długiej perspektywie czasowej; nie zabiega o władzę w sensie tu i teraz. Po drugie Kaczyński gra przede wszystkim nie o bieżące zwycięstwo polityczne, ale o zwycięstwo moralne. Dla PiS-u taka sytuacja jest bardzo wygodna; dla Platformy może okazać się poważnym problemem.

W ocenie analityków politycznych słabym punktem wariantu koalicyjnego PiS-SLD jest ewentualna reakcja elektoratów obydwu ugrupowań. Są to opinie dalece nietrafne, uproszczone. Jeżeli chodzi o wyborców pierwszej partii, to z zawarciem koalicji z SLD nie będzie żadnych problemów. Nie wiem, jak to precyzyjnie nazwać, ale wyborcy PiS-u – mimo wyrażanego w swych postawach dogmatyzmu – jeżeli chodzi o wchodzenie ich ugrupowania w różne konfiguracje polityczne są bardzo elastyczni. To dobitnie pokazała koalicja z „Samoobroną”.

Bardziej złożona sytuacja jest w przypadku elektoratu SLD. Mówienie jednak, że wyborcy SLD nie zaakceptują ewentualnego aliansu z PiS-em jest dużym uproszczeniem.

Przede wszystkim trzeba pamiętać – jak wygląda struktura wyborcza SLD; jakie elementy wchodzą w jej skład. Można tam wyróżnić trzy główne populacje: pierwsza to wyborcy socjalni; druga – partyjni funkcjonariusze, członkowie dawnego aparatu PZPR; trzecia to elektorat doorientowujący się kulturowo, za pomocą lewicowych aksjomatów kulturowych.

Jeżeli chodzi o wyborców socjalnych, to oni się z koalicji z PiS-em nawet ucieszą. W tym przypadku widać wspólną płaszczyznę porozumienia programowego. Partyjni funkcjonariusze będą kalkulowali zyski i straty i zrobią to co im będzie kazała centrala. Pewnym problemem może być elektorat lewicy determinowany kulturowo, ale nie można tej kwestii przeceniać – oni też będą kierowali się interesem; oni też są dogmatycznie pragmatyczni... Jeżeli PiS nie będzie zbytnio artykułował kwestii światopoglądowych, aksjologicznych to koalicja z SLD jest przez lewicowych wyborców do przyjęcia. Sprawa smoleńska – która mogłaby być w normalnych warunkach przysłowiową kością niezgody – paradoksalnie łączy obydwa ugrupowania, gdyż poniosły one w niej największe straty. Poza tym wyborcy lewicy doorientowujący się kulturowo nie będą w kontestowaniu układu PiS-SLD istotni, gdyż w dużej mierze znajduję się już po stronie Platformy. Począwszy od 2007 r. dokonuje się stopniowy, ale jednocześnie dynamiczny exodus lewicowej populacji wyborczej z SLD do PO.

W ogóle mówienie, że koalicję PiS-SLD źle oceni lewicowy elektorat stanowi daleko idące nadużycie. Nie tyle, bowiem wyborcy negatywnie ocenią taki układ, lecz Ci, którzy roszczą sobie pretensje do rządu dusz, kierowania poczynaniami konkretnych ludzi, a więc sprawą kluczową nie jest tu elektorat, co różnego rodzaju ośrodki kształtujące jego świadomość. Przeciwko aliansowi z jakimkolwiek udziałem PiS-u zaprotestuje przed wszystkim obóz mainstreamowy, czyli ta kategoria, którą w języku publicystycznym nazywana jest „salonem”. To właśnie najprawdopodobniej potencjalne oburzenie mainstreamu będzie przesłanką powodującą, że nie dojdzie do kuriozalnego układu koalicyjnego PiS-SLD, zawartego w sposób otwarty.

W wariancie odsunięcia Platformy Obywatelskiej od władzy możliwe są trzy kombinacje: po pierwsze rząd mniejszościowy SLD z poparciem PiS-u – w takiej konfiguracji premierem byłby prawdopodobnie Grzegorz Napieralski; po drugie rząd fachowców maskujący faktyczny ale nieoficjalny alians PiS-SLD – wówczas szefem rządu musiałby być ktoś apolityczny, gdyż rząd fachowców powinien zachować przynajmniej pozory apolityczności, mógłby to być na przykład prof. Michał Kleiber, o którym dużo ostatnio mówi się w kuluarach; po trzecie oficjalna koalicja SLD-PSL na czele z premierem Pawlakiem i z cichym poparciem PiS-u. Ten trzeci wariant jest być może najciekawszy, gdyż wytrąca PO najbardziej prawdopodobnego partnera. A jak wiadomo ludowcy są pragmatyczni (w pejoratywnym tego słowa znaczeniu) i za kilka rządowych stanowisk są gotowi sprzedać Platformę Obywatelską przy pierwszej możliwej okazji.


W poprzek sceny politycznej

Konflikt Tusk-Schetyna jest realny. Jest to wewnętrzny spór w ramach Platformy Obywatelskiej o przywództwo, ale wywołuje on również wiele implikacji zewnętrznych. Bierze się to stąd, iż status lidera najpopularniejszej w Polsce partii daje jednocześnie legitymację uprawniającą do sięgnięcia po najwyższą realną władzę – legitymizuje dążenie do roli najważniejszego ośrodka władzy. W grze tej bierze udział o wiele więcej czynników. Wydaje się, że w prostej rozgrywce wewnętrznej, w głównym nurcie PO nadal silniejszymi atutami dysponuje Donald Tusk, jednak w otoczeniu PO, na zewnątrz tej partii lepsze karty ma Grzegorz Schetyna. Problemem Tuska jest to, że poza Platformą właściwie nie posiada on politycznych sojuszników. PSL jest partnerem – jak to się go często w języku publicystycznym nazywa – „obrotowym”, koniunkturalnym, sytuacyjnym. Zmiana politycznej koniunktury, czy chociażby niewielka modyfikacja wewnętrznego status quo w Platformie może spowodować, że ludowcy odwrócą się od Tuska. Dlatego premier cięgle poszukuje nowych sprzymierzeńców, transferuje z SLD pojedynczych polityków: po pierwsze, aby osłabić (istniejące poza PO) ewentualne zaplecze Grzegorza Schetyny; po drugie, aby zapewnić Platformie jak najlepszy wynik, który stanie się dla niego mandatem uprawniającym do zachowania funkcji premiera na drugą kadencję.

Jest wiele ośrodków politycznych zainteresowanych polityczną dintojrą Donalda Tuska. Wybór Bronisława Komorowskiego na prezydenta poważnie przewartościował sytuację na polskiej scenie politycznej. Wewnątrz samej PO fakt ten wzmocnił skrzydło Grzegorza Schetyny. Schetyna stał się dla Komorowskiego przynajmniej taktycznym (o ile nie ideologicznym) partnerem – obydwaj mają wspólny interes, są zainteresowani detronizacją, a przynajmniej poważnym osłabieniem Donalda Tuska. Sam Tusk wpadł w pułapkę dominacji, zbyt duży poziom supremacji na politycznej scenie spowodował, że pewne (nawet wcześniej bliskie mu) układy przeciwko niemu się sprzysięgły.

Z koeli Schetyna posiada szerokie pole manewru na zewnątrz. Jest politykiem bliższym ideowo lewicy, z ideologicznych oraz pragmatycznych względów bliżej mu również do ośrodka prezydenckiego. Zaś z taktycznych względów można rozważać sytuację, że przynajmniej na jakiś czas poparcia udzieli mu Jarosław Kaczyński, na zasadzie niechęci do Tuska. Schetyna lepiej się komunikuje z PiS-em. Jest w tym kontekście od Tuska politykiem bardziej pragmatycznym.

Ale gra prowadzona w Polsce, w perspektywie zbliżających się wyborów parlamentarnych toczy się o jeszcze wyższą stawkę. Wybór Bronisława Komorowskiego na prezydenta spowodował, iż „odkurzono” dawny projekt byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i naczelnego „Gazety Wyborczej” Adama Michnika, polegający na stworzeniu w Polsce obozu centrolewicowego, w postaci układu mainstreamowego na bazie kohabitacji części lewicowych środowisk dawnego ruchu „Solidarności” oraz liberalnych polityków SLD. W ten sposób powstałaby centrolewicowa formacja polityczna, bardzo liberalna w sferze kultury i względnie liberalna w sferze gospodarki; przy okazji wykazująca duży stopień spolegliwości wobec tej kategorii poznawczej, którą Jarosław Kaczyński nazywa „układem”, a także tej grupy, którą publicyści nazywają „salonem”. Środowiska salonowe, czy establishmentowe chętnie pobłogosławiłyby ten projekt. W tym środowisku zawsze była na niego ogromna moda oraz istniało duże zapotrzebowanie. Myślą przewodnią tej koncepcji jest powrót do rzeczywistości przedrywinowskiej, obowiązującej w Polsce przed aferą Rywina, a więc wskrzeszenia pewnego politycznego oraz społeczno-gospodarczego status quo, które w wyniku różnych wydarzeń pierwszej dekady lat dwutysięcznych zostało naruszone. Oznaczałoby to reaktywację polityki grubej kreski prowadzoną wobec przedstawicieli różnych grup społecznych – może już nie na taką skalę wobec dawnych funkcjonariuszy PRL, czy komunistycznych służb specjalnych, jak miało to miejsce na początku okresu transformacji (spora część tych ludzi już wymarła), ale na pewno wobec części skorumpowanych polityków, urzędników, szemranych biznesmenów, przestępców, itd. Byłoby to przyzwolenie na pewien styl uprawiania polityki, pewien model postaw prezentowanych w życiu publicznym i społeczno-gospodarczym, a także permisywizm w stosunku do istniejących patologii. Z różnych względów Donald Tusk jest dla tej koncepcji mniej atrakcyjny niż Grzegorz Schetyna. W rozumieniu czysto politycznym realizacja tego projektu oznacza stworzenie w głównym nurcie polskiej przestrzeni publicznej aliansu, bądź w alternatywnym ujęciu – polaryzacji PO-SLD, a mówiąc precyzyjniej liberalnej części SLD oraz lewicowo-liberalnej części PO. W dalszej perspektywie w grę może wchodzić nawet utworzenie wspólnej centrowo-lewicowej formacji.

Dlatego w kontekście rozważań na temat ewentualnej koalicji – jaka powstanie po jesiennych wyborach parlamentarnych – należy uwzględnić jeszcze trzeci wariant – paradoksalnie najbardziej skomplikowany, ale jednocześnie mogący mieć sporo zwolenników. Należy rozważyć sytuację, że w pewnych okolicznościach może powstać koalicja budowana w poprzek sceny politycznej. Mogłyby ją na przykład stworzyć cześć PO i całe SLD; część PO, całe SLD i PSL; lub całe PO z SLD bądź PSL-em, ale pod przywództwem Grzegorza Schetyny.

Aby jednak tak się stało musi być spełnione kilka warunków: po pierwsze Platforma Obywatelska musi uzyskać wynik gorszy od oczekiwanego, a w idealnym ujęciu przegrać rywalizację o pierwsze miejsce z PiS-em (każdy z tych wariantów w mniejszym, lub większym stopniu podkopie wewnętrzną pozycję Donalda Tuska); po drugie w ramach PO z wyborczych list musi przedostać się do sejmu relatywnie dużo zwolenników Grzegorza Schetyny; po trzecie dobry wynik musi uzyskać SLD; po czwarte w montowanie takiej koalicji musi zaangażować się ośrodek prezydencki.

Donald Tusk doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, iż silne SLD może się stać potencjalnym zapleczem Grzegorza Schetyny i stworzyć konkurentowi wyższy stopień zdolności koalicyjnej, szersze pole manewru przy tworzeniu koalicji rządowej. Dlatego wszystkie wysiłki ośrodka Donalda Tuska będą obliczone na maksymalne osłabienie SLD, a przede wszystkim uderzenie w nieprzychylnego Tuskowi lidera tej partii Grzegorza Napieralskiego. Temu między innymi ma służyć transferowy manewr z popularnym politykiem SLD Bartoszem Arłukowiczem.

Pytanie, które kiedyś w Sejmie zadał premier Jan Olszewski: „czyja będzie Polska” jest nadal aktualne. Czy zatem dojdzie do jesiennego przesilenia...?


Roman Mańka

Autor jest socjologiem, zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki oraz obserwacją uczestniczącą. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia, a także hermeneutyka. Jest redaktorem naczelnym Czasopisma Eksperckiego Fundacji FIBRE oraz członkiem zarządu tej organizacji. Pełni również funkcję dyrektora zarządzającego Instytutu Administracja.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (24)

Inne tematy w dziale Polityka