Miałem o tym nie pisać. Nie chciałem być sędzią we własnej sprawie. Długo się zastanawiałem. Jednak w końcu pomyślałem, że nagłośnienie tej sprawy może komuś pomóc, komuś innemu uratować życie. Jestem gotów o tym mówić – również w mediach – aby pokazać prawdziwy obraz polskiego państwa i polskiej służby zdrowia.
Czołgaj się albo giń
Był wieczór 3 listopada (sobota) 2012 r. Tego dnia zostałem w domu sam. Nagle poczułem gwałtowny atak bólu i ogromny nacisk na klatkę piersiową (tak jakby mi wjechał czołg). Błyskawicznie pojawiły się problemy z oddychaniem. Zapaść zmusiła mnie do położenia się w przedsionku, blisko drzwi – tam było najchłodniej. Ból wręcz wgniatał mnie w podłogę. Ostatkiem sił sięgnąłem po telefon komórkowy i zadzwoniłem na numer alarmowy (112). Drżącym i słabnącym głosem poprosiłem o karetkę pogotowia.
Lekarze-ratownicy przyjechali gdzieś po 15 minutach. Było ich trzech. Znaleźli mnie leżącego na podłodze w przedsionku i nakazali przenieść się do łóżka. Jakoś udało mi się zajść tam o własnych siłach. Za kilka godzin byłem już na stole operacyjnym. Jednak to nie karetka pogotowia mnie tam zawiozła. Do Samodzielnego Oddziału Ratunkowego Szpitala im. Dzieciątka Jezus przy ul. Lindleya w Warszawie zaszedłem sam – czołgając się i opierając o mury. Od mojego domu na Chmielnej było to może 200 metrów. Do celu dotarłem ostatkiem sił w skrajnym wycieńczeniu. Jednak lekarzom z Lindleya niczego już powiedzieć nie zdołałem. Na schodach – już wewnątrz szpitala – straciłem przytomność. Podniosły mnie dwie starsze Panie siedzące w poczekalni. One też zawołały lekarza. Gdybym wyszedł z domu kilka sekund później, prawdopodobnie już bym nie żył. Moi przyjaciele mówią, że to był cud.
Lekarze-ratownicy ze Śródmieścia, którzy badali mnie tego samego wieczoru zostawili mnie w ciężkim stanie w domu. Podłączyli EKG (mimo, że mówiłem im, iż wcześniej, na przestrzeni dwóch tygodni, robiono mi to badanie dwa razy), zaaplikowali w zastrzyku Ketonal, chociaż chwilę wcześniej sam zażyłem tabletkę Ketonal 150, o czym też lekarzy-ratowników poinformowałem, zmierzyli ciśnienie i zostawili samego w domu – umierającego.
Sekwencja ignorancji
Moje problemy ze zdrowiem nie zaczęły się 3 listopada 2012 r. Wcześniej przez półtora roku notorycznie odwiedzałem lekarzy, szpitale i skarżyłem się na dziwne dolegliwości: burczenia w brzuchu, bulgotania, złe samopoczucie, częste osłabienia, później bóle, coraz bardziej ostre. Gdy byłem u lekarza pierwszy raz z tymi objawami – lekarka wręcz wyśmiała mnie, nie dała nawet skierowania na USG, czym była zdziwiona nawet pielęgniarka w recepcji; powiedziała: „Powinna dać skierowanie”.
Później miałem robione USG, prześwietlenia, które niczego nie wykazały. Na jesienie 2011 r. zgłosiłem się do przychodni na Solcu z ostrym bólem i poważnym osłabieniem – stwierdzono kolkę nerkową, mimo że nie było kamionki nerkowej.
Potem skierowano mnie do Szpitala Orłowskiego przy ul. Czerniakowskiej. Ponownie wykonano USG i prześwietlenia – nie wykryto niczego.
Tak leczy się tylko w filmach...
Finalny okres mojej choroby przypadł na czas pomiędzy 22 października a 3 listopada 2012 r. W poniedziałek 22 października dziki, nieprawdopodobny ból zaatakował mnie niespodziewanie
z niespotykaną siłą. Po raz pierwszy pojawiły się poważne problemy z oddychaniem. Aby nie robić lekarzom problemów wynająłem taxi i pojechałem do Szpitala Czerniakowskiego sam (kierowca źle mnie zrozumiał – w istocie zamówiłem kurs do Szpitala Orłowskiego przy ul. Czerniakowskiej). Czułem się fatalnie! W Szpitalu podłączono do mnie EKG i podano Ketonal z kroplówki. – „Nie ma choroby wieńcowej” – powiedziała młoda Pani lekarz. – „Niech Pan się zgłosi do ortopedy, bo te bóle mogą być od kręgosłupa”. Nie przepisano mi żadnych lekarstw i zapomniano wyciągnąć wenflonu z żyły. Musiałem się wrócić.
Ostry ból powrócił jeszcze tej samej nocy. 23 października 2012 r. ból wypędził mnie ponownie, tym razem do przychodni na Solcu. Lekarka przepisała leki znieczulające (m.in. Apap...). Ale ból nie ustąpił. Po raz kolejny nie spałem całą noc. 24 października 2012 r. udałem się do Szpitala Orłowskiego na Czerniakowskiej. Mówiłem lekarzowi, że nie mogę wytrzymać z bólu. Po raz kolejny wykonano USG, EKG, prześwietlenia – stwierdzono zwyrodnienie kręgosłupa
i zaaplikowano Ketonal. Przepisano bardzo mocne leki przeciwbólowe i wypuszczono do domu. Nikomu nie przyszło do głowy aby wykonać jeszcze jedno badanie – tomografię komputerową
z kontrastem, które pozwoliłoby postawić właściwą diagnozę. Jak przykro było mi, gdy niedawno oglądałem w telewizji TVN film pt. „Szpital”, w którym lekarz wykonywał pacjentowi (choremu na to samo schorzenie co ja) szereg badań – po kolei, do skutku – aż w końcu postawił trafną diagnozę. Ale to rzeczywistość nierealna, występująca jedynie w filmach.
W moim przypadku przez półtora roku żaden z lekarzy na to nie wpadł. Tymczasem moje bóle i wcześniejsze dolegliwości związane były z tętniakiem aorty piersiowej (niebywale groźnym, wyjątkowo niefortunnie zlokalizowanym). Na długo wcześniej choroba dawała wyraźne objawy. W końcu tętniak pękł i rozwarstwił aortę, zalewając płuca krwią.
Wrzuć monetę
A jednak żyję... To, że żyję zawdzięczam Bogu, swojej determinacji, uporowi i fachowości lekarzy z Centralnego Szpitala Klinicznego przy ul. Banacha w Warszawie, gdzie w stanie krytycznym przewieziono mnie z SORU na Lindleya. Wcześniejsze poczynania lekarzy z innych szpitali mogę skomentować tylko w jeden sposób (eufemistycznie) – brak profesjonalizmu.
Kiedy leżałem w Szpitalu przy ul. Banacha, już po wybudzeniu, bardzo mi się dłużył czas. Z boku mnie, na górze, był zawieszony telewizor. Niestety aby oglądać telewizję w szpitalu trzeba wrzucić monetę. To ewidentny przejaw dziadowskiego państwa!
Media pękają z zachwytu, gdy Jurkowi Owsiakowi uda się zebrać 50 mln zł rocznie na służbę zdrowia. Mówi się, że za te pieniądze można zakupić bardzo dużo ratującego życie sprzętu medycznego. Na partie polityczne przeznacza się rocznie z budżetu państwa, w postaci subwencji, 80 mln zł.
Kocham Polskę, kocham swój kraj, ale mam dość takiego państwa, w którym nie dba się o zdrowie obywateli.
Żyjemy w dziadowskim państwie!
Roman Mańka
Autor jest socjologiem, zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki oraz obserwacją uczestniczącą. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia, a także hermeneutyka. Jest redaktorem naczelnym Czasopisma Eksperckiego Fundacji FIBRE oraz członkiem zarządu tej organizacji. Pełni również funkcję dyrektora zarządzającego Instytutu Administracja.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka