Przez ostatnie 10 lat (popatrzcie jak ten czas szybki mija) miałem okazję oglądać Polskę z dwóch różnych perspektyw: z dołu i z góry; obserwować procesy oraz mechanizmy w wymiarze lokalnym i globalnym; z punktu widzenia urzędnika administracji samorządowej na prowincji, później dziennikarza lokalnej gazety, żeby w końcu zostać dziennikarzem ogólnopolskim, i spojrzeć na Polskę z perspektywy warszawskiej (czy jak mówią czasami złośliwi z Warszawki).
Co zobaczyłem?
Niestety Polska przegrywa. Z roku na rok, z miesiąca na miesiąc jest coraz gorzej. W tym kraju panują jakieś dziwne południowoamerykańskie standardy. Inne jest prawo dla przeciętnego zjadacza chleba, a inne dla przedstawicieli establishmentu.
Powiedzmy sobie szczerze: tu nie ma żadnej zielonej wyspy. Tylko trawę pomalowano na zielono, podobnie jak w czasach PRL-u, gdy do któregoś z zakładów pracy mięli przyjechać ważni dygnitarze państwowi: Jaruzelski, Kiszczak, albo Siwicki.
Współcześni dziennikarze, celebryci, specjaliści od tzw. pr., czasami nawet naukowcy, zaklinają rzeczywistość – mówią nam: białe to czarne, zaś czarne to białe.
Jakże ośmieszył się prof. Radosław Markowski, ten sam który bierze partyjną kasę z budżetu Platformy Obywatelskiej, wybitny socjolog, kiedy napisał w Gazecie Wyborczej z okazji kolejnej rocznicy wyborów czerwcowych, że w Polsce na przestrzeni ostatnich 24 lat żyje się lepiej.
Być może prof. Markowskiemu żyje się lepiej, ale prawie po sąsiedzku miliony ludzi klepią biedę; niektórzy nie mają na chleb.
To samo można powiedzieć o drugiej stronie. Krzysztof Skowroński, pozujący na pryncypialnego dziennikarza, szef radia Wnet i prezes SDP, opłacany jest przez PiS. Najśmieszniejsze w tej sprawie jest uzasadnienie: „bo ma takie same poglądy jak PiS”.
Ja mam takie same poglądy jak Republikanie w Stanach Zjednoczonych (nie w Polsce, bo Wipler to karykatura republikanizmu), czy to oznacza, że powinienem brać pieniądze od amerykańskich republikanów?
Obok Skowrońskiego, identyczny problem dotyczy Ziemkiewicza, Urbańskiego, prof. Zybertowicza, etc.
To wszystko jest nietransparentne. Finansowanie partii stało się w Polsce patologią. Ale wszyscy aktorzy teatru politycznego tego mechanizmu bronią. Dlaczego? Bo prawie wszyscy mają z tego korzyść.
Żadna ze stron nie chce zgodzić się na finansowanie kwotowe w postaci odpisu podatkowego, bo wówczas w ręce obywateli trafiłoby potężne narzędzie kontroli. Tego zaś, opłacane z budżetu państwa ugrupowania polityczne, boją się jak ognia.
Dlatego coraz bardziej korumpuje się opinię publiczną.
Wystarczy popatrzeć jak cynicznie wykorzystywany jest Smoleńsk. Największa po II wojnie światowej katastrofa lotnicza, stała się splotem czegoś w rodzaju sekciarskiej religii oraz biznesu. Dzięki drążeniu tej problematyki rozmaite niszowe wydawnictwa robią intratne interesy.
Różnej maści Sakiewicze, Lichockie, Szymowskie, żerują na Smoleńsku niczym sępy.
Tymczasem ludzi to naprawdę mało obchodzi (choć to wydarzenie jest oczywiście ważne). Ale w Polsce obecnie istotniejsze są inne problemy.
Rząd Tuska nie panuje nad sytuacją, nie potrafi poradzić sobie z inercją życia społeczno-gospodarczego; nie daje recept które immunizowałyby Polską gospodarkę na kryzys.
Opozycja nie zgłasza żadnych sensownych alternatyw. PiS przywdział socjalistyczne przebranie, Miller nieudolnie udaje trybuna ludowego (a posiada zero talentu do przemówień), Palikot zajmuje się dziesięciorzędnymi pierdołami – rozprawiając o homoseksualizmie i marihuanie.
Czy to są najważniejsze wyzwania dla polskiej polityki? Czy nie ma poważniejszych tematów?
W tle tego wszystkiego szerzy się totalne marnotrawstwo. Kolejne rządy doprowadziły do ogromnych biurokratycznych przerostów. Grozi nam efekt Parkinsona, czyli stan rzeczy, w którym komórki administracyjne rozmnażają się jak szczury; nowe struktury wyrastają niczym grzyby po deszczu. Ktoś wczoraj dokładnie policzył, że mamy w Polsce 91. wiceministrów. W ten sposób rządzące państwem partie polityczne upychają swoich darmozjadów.
Służba zdrowia sięga poziomu rynsztoka. Armia, niegdyś ważny ośrodek wychowawczy i penitencjarny, w praktyce została zlikwidowana.
Przemysł zlikwidowany, górnictwo zlikwidowane. Rolnictwo w rozkładzie.
Na przestrzeni ostatniego półrocza, kilka miesięcy spędziłem w szpitalu. 8 zł, tyle wynosi dzienna stawka przeznaczana na wyżywienie jednego pacjenta. Osoby hospitalizowane otrzymują jedzenie, którego nie da się wziąć do ust. Lepsze menu serwują chyba nawet w więzieniach.
Długo mógłbym pisać o swoich perypetiach z służbą zdrowia. Jednak dla równowagi powiem też o rzeczy dobrej: w końcu po różnych przygodach w rozmaitych placówkach medycznych, wspaniali lekarze z Samodzielnego Publicznego Centralnego Szpitala Klinicznego przy ulicy Banacha w Warszawie uratowali mi życie.
Autentycznie cieszę się że żyję. Ale czy tylko tyle możemy wymagać od państwa (?): cieszyć się że żyjemy; że leci ciepła woda w kranie.
Czasami mam wrażenie, że słynny „Miro” z afery hazardowej miał rację: „Polska to dziki kraj”. Ale te słowa mają inny sens i znaczenie niż te które nadał im ich autor.
Polska to państwo w którym istnieje klimat dla oszustów i złodziei, a wszelkie próby zrobienia z nimi porządku wywołują powszechną wrzawę, wręcz jazgot różnego rodzaju celebrytów, dziennikarzy, czy tzw. ekspertów.
Wyzysk ludzi jest wszechobecny. Pracodawcy świadomie nie płacą za pracę. Wyciskają z pracowników ostatnie soki.
Wiele ostatnio się mówi o tzw. umowach śmieciowych. Sam na ich podstawie pracowałem, chociaż wykonywane przeze mnie zajęcia miały w całości charakter umowy o pracę. Poszedłem pracodawcy na rękę i zgodziłem się na rozproszenie stosunku pracy. Pracodawca był zadowolony, bo płacił mniejsze składki do ZUS.
Tyle tylko, że gdy ciężko zachorowałem zostałem z głodowym zasiłkiem chorobowym. Musiałem pożyczyć od mojej partnerki życiowej pieniądze na leki.
Prawie wszyscy w Polsce opowiadają się za liberalizmem. Sam całym sercem popieram tę filozofię organizowania życia gospodarczego. Jednak mało kto rozumie jej prawdziwy sens.
Liberalizm jest w Polsce rozumiany jako przyzwolenie dla najróżniejszych przekrętów i degradujący życie społeczne permisywizm prawny czy wychowawczy; jako struktura przywilejów oraz sztucznie wytwarzanych przewag.
Tymczasem autentyczne znaczenie liberalizmu, to: wolność dla ludzi uczciwych i brak wolności dla złodziei, których państwo powinno ścigać aż piekło zamarznie.
Jestem za prawdziwym liberalizmem.
Współcześnie w Polsce nie musi wstydzić się ten co kradnie, lecz ten co nie kradnie. W biznesie, i w kulturze, i w całym życiu społeczno-politycznym, doprowadzono do przewartościowania pojęć. Żyjemy w świecie aksjomatów odwróconych.
Kilka lat temu, wraz z moim kolegą, zrobiliśmy mały eksperyment. Mój przyjaciel to pracownik administracji samorządowej w jednej z wielkopolskich gmin. Starał się przewidywać wyniki konkursów przy naborze na stanowiska urzędnicze. O antycypowanych przez siebie rezultatach informował mnie z dużym wyprzedzeniem e-mailami albo sms-ami.
Wiecie ile razy się pomylił?
Zero. Był lepszy od najlepszej wróżki – po prostu stuprocentowa skuteczność. Czasami znał nawet nazwisko zwycięzcy jeszcze przed ogłoszeniem konkursu.
Identycznie jest z zamówieniami publicznymi. Przetargi i konkursy, prowadzone w administracji państwowej bądź samorządowej, to czysta fikcja; śmiechu warte procedury i mechanizmy.
Gruba kasa przewalana jest pod stołem, jako zapłata dla prezydentów, burmistrzów, czy wójtów, albo jeszcze innych urzędników (o ministrach nie wspominając), za korupcyjne usługi. Oni zachowują się jak prostytutki – różnica polega jedynie na tym, że biorą pieniądze a nie dają za pieniądze.
Polska się rozjechała.
W moim życiu zdarzyło się kilka razy, że tego samego dnia musiałem udać się z Warszawy w moje rodzinne strony, do Koła (to tam gdzie produkują kible), i po kilku godzinach wrócić do stolicy.
Dwa inne światy. Przepaść cywilizacyjna.
Prowincja umiera. Ludzie uciekają z Polski i nie chcą wracać. Jednak w Europie odgrywają rolę włóczęgów a nie turystów, żeby zacytować tezy popularnego ostatnio w mediach prof. Zygmunta Baumana z książki pt. „Globalizacja i co z tego dla ludzi wynika”.
Idąc ulicami Koła spotkałem może dwóch przechodniów, przejechały może ze trzy samochody, i to wszystko.
Na dziewczyny z Koła wszędzie w Polsce mówią z uznaniem: „szprychy” (są bardzo ładne, to fakt). Ale nawet „szprychy” z Koła wyleciały...
Autobusów nie ma. Dworzec PKS sprzedany. Zakłady pracy zrujnowane.
Wokół cisza, która w istocie jest tak naprawdę wyciem, wołaniem o pomoc. To najgłośniejsze milczenie jakie kiedykolwiek słyszałem – milczenie oburzonych.
Myślę sobie, kiedyś przyjdzie taki moment, że wszyscy wyjadą z tego kraju, uciekną z zielonej wyspy. Wtedy zabraknie nawet środków finansowych z podatków na wynagrodzenia dla notabli.
Jednak na prowincji życie przynajmniej jest autentyczne, prawdziwe, naturalne. Warszawa zaś jest napompowana jak balon. Z murów sypie się puder oraz lukier. Na salonach dominuje blichtr.
Celebryci oraz dziennikarze piszą baśnie science fiction o zielonej wyspie albo tragedie o apokalipsie, i sami w nie wierzą.
W teatrze Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego wszystko może się zdarzyć. Tymczasem wielki exodus Polaków trwa.
Autor jest socjologiem, zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki oraz obserwacją uczestniczącą. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia, a także hermeneutyka. Jest redaktorem naczelnym Czasopisma Eksperckiego Fundacji FIBRE oraz członkiem zarządu tej organizacji. Pełni również funkcję dyrektora zarządzającego Instytutu Administracja.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka