Tak, jak pierwszego dnia cieszyłem się, że w Babich Dołach pogoda dopisuje, tak wczoraj zacząłem się na początku trochę dziwić, bo jej kaprysy stanowią przecież znak rozpoznawczy imprezy. Nie przypadkiem porządny uczestnik ma pod ręką albo i na nogach stosowne, gumowe obuwie. Po coś je przecież ma. A tu nic. Niebo było lekko zaciągnięte ale kto pamięta nawałnice lat wcześniejszych, nawet na to uwagi nie zwracał.
Od rana wiadomo było jednak, że trzeba przemyśleć co ubrać i co zabrać ze sobą na wszelki wypadek. Przyznam, że podjąłem na starcie błędne decyzje i, używając sportowego języka, już w czasie wyścigu musiałem zjeżdżać do pit-stopu na zmianę ogumienia. Gumiaczków od serdecznej przyjaciółki, która zadbała bym był gotowy na wszystko, jeszcze nie używałem ale zamieniłem wiatrówkę na sztormiak i nie żałowałem tej decyzji.
Jeszcze w słońcu, które jakoś przebijało się przez ciężkie chmury, byłem nielicznym a może i jedynym widzem koncertu, którego nikt nie zaplanował ani nie wpisał do tak zwanego „lajnapu”. Aby zrozumieć formie ekspresji, o której napiszę, najpierw zarysuję tło. W tym roku festiwal zaproponował bogatą i atrakcyjną ofertę zdarzeń teatralnych. Jest „Kabaret warszawski” Warlikowskiego, jest „Paw królowej” wg Masłowskiej i dwa inne, równie ciekawe spektakle. By je obejrzeć, trzeba było w sieci zamówić rezerwację. Tych, którzy mieli szczęście czy tam szybkie paluszki jest niewielu. Spektakle grane są od godziny 11 a teren festiwalowy otwiera się o 16. Już pierwszego dnia pod bramą dla „zmotoryzowanych” kilka osób błagało bezskutecznie o wpuszczenie. Bezskutecznie bo regulamin wskazuje, że wchodzi się od drugiej strony. A to od cholerki kilometrów do przejścia czy tam przejechania.
Wczoraj młode dziewczę próbowało wymusić na obsłudze, której dobra wola z racji uprawnień musiała ograniczać się tylko do spokojnego tłumaczenia (są dwie ekipy przy bramach – ochrona, która pojawia się koło 15 i organizatorzy, sprawdzający opaski, przybywający w ostatniej chwili) przekroczenie uprawnień. Młoda dama, nazwijmy ją tak mimo wszystko, za nic miała tłumaczenia o regulaminie i o tym, że ekipa spod bramy nie jest uprawniona wpuszczać kogokolwiek. Swoje „za nic” artykułowała nerwowo, z pokrętną logiką, wedle której regulamin, którego złamania się domagała „jest dla ludzi”. Używając przy tym słówka „qrwa” w stężeniu, które rzadko spotyka się tam, gdzie jest ono obowiązkowym elementem gramatycznym każdego zdania. Prawdę mówiąc nie sądziłem, że można tym słowem oddzielać słowa nawet od spójników. Dodam, że wiącha zawiedzonej konsumentki kultury wysokiej nie miała tej klasy, którą zazwyczaj słyszy się, gdy dobrze wychowane panienki pozwalają sobie być od czasu do czasu Courtnej Love**. Przyznam, że nawet kandydat Wilk byłby zawstydzony.
Muzycznie zaczęło się miło ale i smutno trochę. Pierwszym wykonawcą było elektroetno trio „Miss God”. Pianino elektryczne, takaż perkusja i niesamowity głos wokalistki. I aż szkoda, że oglądało to tylko dwadzieścia – czterdzieści osób. Słuchałem z niemałą przyjemnością choć taka dość monotonna, nastawiona głownie na zabawy klimatem muzyka mnie szybko nudzi.
Początek dnia był w ogóle z przewagą syntetycznej muzyki. Czasem lepszej jak w przypadku duetu Xxanaxx, czasem gorszej jak „Ptaki”, puszczające z taśmy wokalistkę czy wręcz zasmucającej jak kolejny duet didżej z wokalistką czyli „Sorry Boys”. „Sorry” należało się nie tylko chłopakom ale wszystkim, którzy z wyboru czy z konieczności (wtedy pierwszy raz niebo zapłakało nad Babimi Dołami) trafili na koncert. Wokalistka albo przyjechała z chorym gardłem albo zwyczajnie nie umie śpiewać. Tłum, który wpadł w deszczu na ten koncert przemieszczał się spod głównej sceny, gdzie skończyła grać ekipa „Kim Novak”. Tak dobrego polskiego koncertu na scenie głównej nie pamiętam z moich wcześniejszych wizyt. Grają naprawdę dobrze, mocno i z kapitalnym pomysłem. Kiedy piszę „grają” mam na myśli dokładnie to. Grają znakomicie. Do momentu, w którym Fisz nie zaczyna śpiewać. Wiem, że dla gustującej w „Kim” „hipstery” teksty Fisza są „ambitne”, „głębokie” i zapewne „poetyckie”. Dla mnie to porażka. Wczoraj, wściekając się gdy kaleczył świetne utwory swoją linią wokalną, jedną i ta samą dla całej swej twórczości i tymi „głębokimi” tekstami, zastanawiałem się czy to nie jest nieudana pogoń za poetyką starego Waglewskiego czy Janerki. Przez moment chciałem iść do Fisza (pojawił się w raz z bratem na jednym z koncertów wśród publiczności) i złośliwie powiedzieć, że jak chce tekstów w tej poetyce a nie chce zawracać głowy ojcu to niech śmignie do Kodyma. Ma akurat blisko.
Kiedy szedłem spod głównej sceny na te nieszczęsne „Sorry Boys”, zatrzymałem się na chwilę przy scenie alterklub (proszę nie pytać co to znaczy bo skąd ja mam niby wiedzieć!) gdzie grała załoga „Please the Trees”. Muzycznie to było surowe, zakręcone. I nudne w sumie. Stałem tam z osiem minut i w tym czasie widziałem w zasadzie tylko schylonego, brodatego gitarzystę we flaneli, wyglądającego jak cudownie ocalony Kurt Cobain, który wydobywał z gitary jeden jazgotliwy dźwięk.
Po krótkiej przygodzie z wokalistką nie potrafiąca poradzić sobie czysto z dźwiękami, które ja zaliczam „mówiąc prozą”, popędziłem do „przestrzeni alternatywnej”, gdzie miał grać duet „Lilly hates roses”. Nazwa wskazuje na ekstremalne feministki, które wolałyby się wykrwawić niż użyć w wiadomym celu podpaski czy tampona podsuwanego przez samcze, opresywne społeczeństwo. To jednak „mylne wrażenie”. Wiedziałem, że ostro nie będzie, bo moje radio w aucie już w drodze do Babich Dołów w środę zachwalało ten skład krótkim kawałkiem.
Tu istotna dla dalszej opowieści uwaga. W momencie, gdy koncert się zaczynał, zaczęło ponownie padać. Set zaczął się jak koncerty wszystkich młodych zespołów czyli od takiego (denerwującego za n-tym razem) elektrycznego ziuuuuuuu, trwającego kilka minut, zanim muzycy weszli. On i ona czy tam ona i on grają… kapitalnie. Kameralnie, akustycznie-elektrycznie ale bez przesady. Szybko „kupili” publiczność melodyjnymi piosenkami. Piosenki… trafna nazwa. Zebrani reagowali żywo i w pewnym momencie zaskoczony gitarzysta zapytał czy ten tłum to dlatego, że się podoba czy też dlatego, że pada. Od jakiegoś czasu już nie padało.
Zostałbym dłużej ale na głównej scenie mieli grać Tame Impala. To jeden z decydujących powodów, które sprawiły, że nie wybierałem jednego dnia tylko wszystkie cztery. Kobieta Moja Kochana, z konieczności zmuszona do wyboru długo łamała się. Wybrała piątek.
Tame Impala… Naprawdę trudno napisać coś, co byłoby w stanie w sposób skończony opisać ich muzykę. W pierwszym utworze ja usłyszałem Pink Floyd jeszcze z czasów Syda Bareta. Później z Futrzakiem wyraźnie słyszeliśmy Lennona a ja nawet Bolana. I tak można w nieskończoność bo to muzyka bogata, potrafiąca czerpać ze znakomitych wzorów i przemycać klimat przełomu lat 60-70 poprzedniego wieku. Po koncercie byłem przekonany, że nikt nie zbliży się do tego poziomu.
„Junip” Futrzak mi odradził więc się nie wypowiem a „Pianohooligana” słyszałem w jednym utworze, w którym „hooligana” jakoś nie zauważyłem. Fakt, że wtedy piłem piwo z Futrzakiem (to istotny moment gdyż jako kierowca wiem, że mogę dziennie jedno by nie jechać pod wpływem i to jedno staram się celebrować). Jak skończyliśmy, poszliśmy obejrzeć Arctic Monkeys. Dali radę. Pisałem już chyba, że za bardzo nie lubię brytyjskiego rocka gitarowego ale było przyzwoicie. Oczywiście były te ich btitpopowe prymitywne i badziwene riffy (jak można coś takiego klecić w kraju Keitha Richardsa?!) ale naprawdę miło było popatrzeć.
Urwałem się w trakcie i pobiegłem przywitać się z Kazetami. Renka wypatrzyła mnie wcześniej i umówiłem się z nimi na troszkę. Myślałem że w tym roku ich nie ma bo po przemeblowaniu miasteczka festiwalowego trudno ich było zlokalizować.
Zaraz po tym udałem się znów do „przestrzeni alternatywnej” na zachwalane przez futrzaka „Drekoty”. Trzy młode damy prochu nie odkryją, świata nie podbiją ale grają naprawdę przyjemnie. Przypomniała mi się muzyka z lat 80-tych minionego wieku, wożona po klubach przez dziesiątki zespołów, z których przebiła się garstka z T-Love czy Kultem a o większości słuch zaginął a pamięć się zatarła.
Po tym miłym i krótki obcowaniu z utalentowanymi pannami przyszedł czas na Nicka Cave & the Bad Seeds. Nie wolno absolutnie pominąć Bad Seeds bo choć to Nick Cave zaczarował na dobre Babie Doły, oni byli tą różdżką, której do tego użył. Dziś przeczytałem na stronie „Wyborczej”, że Cave to Bóg. Wyśmiałbym, gdyby nie to, że tak wtedy sam pomyślałem. Ten koncert to inna liga niż większość tego, co w Gdyni dotąd widziałem. Chyba tylko Sonic Youth dorastali do niej a Sigur Rós i Raconteurs byli dość blisko. Nie będę pisał o muzyce bo nie umiem. Jak kto chce, niech szuka. Myślę, że szybko na jutybie pojawią się pierwsze filmy. Jak zobaczycie to szukajcie „Dianny” (Deanna). Tam chyba najlepiej widać po co Nickowi Bad Seeds. Napisze o dziewczynach, dla których Nick śpiewał. Pewnie przesadzam ale większość koncertu był on z publicznością pozwalając się dotykać, podając jej rękę. I właśnie wtedy zaśpiewał dla dwóch dziewczyn z tłumu. Tak było! Myślę, że nie tylko ja pomyślałem sobie, że chciałbym wtedy być jedną z nich.
I tu ten dzień właściwie dla mnie się skończył. Ale ponieważ mam dług wobec Marii Peszek, poszedłem na chwilę popatrzyć. To moje trzecie spotkanie z nią w Gdyni. Od drugiego lepsze choć słuchałem akurat dwóch piosenek z „Marii Awarii”, które już słyszałem. Muzycznie jest lepiej niż wówczas, gdy zaczynała być „Marią – suką”. Akurat jak wszedłem do namiotu, śpiewała „Ciało” pokazując przy tym, jak mi się zdało (ale dalko byłem i po całym dniu na nogach więc mogłem mieć omamy) o co w piosnce idzie. Lubię ten kawałek bo na koncertach sprawdza się jak mało który z jej repertuaru. Ale to już nigdy nie będzie Peszek z czasów „Miastomanii”, która w mojej klasyfikacji „Babie Doły wszechczasów” jest wśród tych najlepszych. Wysoko.
Dzień II
1. Nick Cave & The Bad Seeds
2. Tame Impala
3. Arctic Monkeys
4. Maria Peszek
5. Lilly Hates Roses
6. Kim Novak
* obowiązywał kolor malinowego koktajlu mlecznego. Nie „szejka” tylko koktajlu. Za pierwszego PRL-u statystyczny Polak słowo koktajl kojarzył właśnie z napojem mlecznym a nie z „seks on de bicz” czy „margeritą”. Prawdę mówiąc nie mam pojęcia jak dziś kojarzy…
** „Courtney Lowe” to jeden ze spektakli, prezentowanych w babich Dołach
Inne tematy w dziale Rozmaitości