rosemann rosemann
953
BLOG

Dzień gniewu w Babich Dołach (dzień III – cytrynowy)

rosemann rosemann Rozmaitości Obserwuj notkę 13

Z tym gniewem to taka mocna, mocna przesada skutkująca jednak fajnym tytułem. Gniewu jako takiego nie było bo to nie miejsce na takie emocje. Ani w sensie muzycznym ani każdym innym. Za chwilę wytłumaczę się zresztą do końca.

Na miejscu byłem chwilę przed otwarciem bram i musiałem znów decydować jaki wariant ochronny zabrać z parkingu. Zdecydowałem się na pakiet „zimno” a nie „opady” co okazało się jak najbardziej trafne. Patrzę teraz przez okno i już mogę zacząć się dziwić, że pogoda tego lata wyjątkowo przychylna.

„Lajnap” otworzył (co zaznaczył z satysfakcją ze sceny jeden z muzyków) na scenie alterklubowej „Bobby the Unicorn”. Sympatyczna i dynamiczna muzyka na dwie gitary i perkusję. Do tego kapitalny kontakt z garstką (ale przyzwoitą jak na to miejsce). I w zasadzie tyle. Projekt działa od roku a drugi raz chyba zagrał w składzie więcej niż jednoosobowym. Swoją drogą ciekawe jak organizatorzy docierają do „projektów” istniejących od roku?

Na drugiej co do znaczenia scenie zaczął duet „Rebeka”. Elektronika, wspierana chwilami przez gitary. Jak dla mnie świetne. Wokalistka z mocnym, ciekawym głosem i rzucająca się w oczy radość z grania. Muzyki nie opiszę bo jest na tyle na czasie, że większość z opisywanych duetów gra podobnie. Tyle, że na różnym poziomie. Ten był godny pochwały.

Choć wspomniałem o gitarach u „Rebeki” zdołałem się załapać tylko na pana grającego na basie. W tle stała jeszcze gitara i najpewniej miała grać na niej pani ale musiałem iść. Po drodze jeszcze w „alterspejsie” rzuciłem okiem na „Teielte”, który okazał się nie pozostającym w pamięci didżejem. Przede wszystkim dlatego musiałem iść, że miałem przy wejściu dla ludzi (to, którym ja wchodzę jest dla samochodów :) odebrać Kobietę Moją Kochaną. No i tu pojawił się ten zgrzyt bo mi się spóźniła gdzieś z godzinę. No miałem zamiar werbalnie wyrazić niezadowolenie i pogniewać się na trochę ale jak ją zobaczyłem to mi przeszło.

Przy okazji, przez to spóźnienie i czekanie zobaczyłem cały koncert „Kalibra 44”. Poza tym, że muzycznie było znakomicie i bez wątpienia z polskich punktów festiwalu ten jest chyba najjaśniejszy to był kawał historii. Zagranej z żywym składem, brzmiącym jak bity z płyt! I wcale nie w pigułce bo półtorej godziny trudno byłoby tak nazwać. Pomysł znakomity a w dodatku to był koncert jubileuszowy. 20 lat od startu „Baku baku” składu. Jak zobaczyłem zestaw wykonawców na ten rok to z „Kalibra” cieszyłem się niemal jak z „Beastie Boys” kilka lat temu.

Jak już KMK się pojawiła, poszliśmy na piwo gdzie natknęliśmy się na Futrzaka. Nie zareagował entuzjastycznie na nasz zamiar obejrzenia „Skunk Anansie”. I pomylił się! Bo nie chodzi tylko o to, że KMK bardzo ich lubi a mnie się do tego dobrze kojarzą. Zaczęli lekko obok oczekiwań bo dynamicznie ale i schematycznie. Ale szybko wrócili w te koleiny, w których jadą z impetem i polotem ku mojej i nie tylko mojej radości od lat.

KMK była lekko niezadowolona gdy ją, w apogeum „fajności” koncertu „Skunk Anansie” wyciągnąłem na „These New Puritans”. Ja zresztą na początku występu przyznałem rację, że to mógł być błąd. Zaczęło się dziwnie. Skład był z sekcją dętą (trzy różne trąby), perkusją i basem w ręku wokalisty. Linia rytmiczna była równa i konsekwentna ale melodyczna (reszty składu i wokalu) rwana i tak pokręcona, że w pierwszej chwili zahaczała o kakofonię. Ale później okazało się, że to muzycznie jeden z bardzie interesujących występów tego dnia. Nastrojowy ale niepokojący klimat. W pewnym momencie zabrzmieli nawet jak Gregorians po dobrym „kwasie”.

Błędem było dość szybkie pożegnanie „Purytanów” by zobaczyć do czego słuzy „The G”. Myślałem, że to znów jakiś didżej. „The G”, De Dżi… Okazało się, że jest gorzej. To było czterech panów w „rurkach” o stopniu obcisłości zagrażającym istnieniu ich potencjalnego potomstwa, z klasycznym instrumentarium (muzycznym rzecz jasna), grających miękki muzak dla „hipstery”. Chłopczyk na wokalu śpiewał jak dziewczynka. Poszliśmy. Nawet nie dlatego, że było blisko apogeum tego dnia. Po prostu poszlibyśmy nawet gdyby nie było gdzie iść.

Miejsce na oglądanie „Queens of the Stone Age” wybrałem zgodnie z zaleceniem Futrzaka, który w ogóle sprzedał mi parę niezwykle przydatnych, festiwalowych chwytów. Na przykład jak idziesz po piwo patrz jak naprawdę wyglądają kolejki. Jeśli przy kasie kłębi się tłum dziewcząt, wal tam bo w ich naturze jest poruszanie się stadem i najpewniej tylko jedna z nich tak naprawdę kupuje.

Gdy później, po „Queens of the Stone Age” i po zdarzeniach, które zaraz opisze, spotkałem wreszcie Futrzaka, wdaliśmy się w spór. Ja twierdziłem, że fotokomórka pokazała, iż Nick Cave wygrał o włos a on domagał się ponownego przejrzenia taśmy. I dziś już taki pewien nie jestem. W Występie Cave było coś mistycznego. Josh Homme cisnął w tłum czymś diabelskim. Nick mnie zachwycił ale to Josh dal mi tysiąc razy więcej radości. I to przy QOTSA skakałem a KMK, osoba powściągliwa i oszczędna jeśli chodzi o wyrażanie emocji, co i rusz odstawiała taki headbanging że ja to bym się normalnie porzygał. Szczególnie gdy pojawiały się kawałki z „Lullabies to Paralyze”. To jedna z „naszych” płyt.Tak więc nie wiem ostatecznie kto wygrał.

Po koncercie odprowadziłem KMK, która musiała jechać, do „komunikacji masowej”. I to dopiero było przeżycie! To mój szósty Open’er a nigdy jeszcze nie byłem po drugiej stronie strefy muzycznej. Zawsze wjeżdżałem od Kosakowa. Największe wrażenie zrobił na mnie widok a raczej ogrom miasteczka namiotowego. Ci, którzy są w stanie znaleźć tam swój namiot o 2 w nocy to geniusze albo i półbogowie! Z Futrzakiem wysnuliśmy przypuszczenie, że obowiązywać tam może zasada, że kładziesz się w dowolnym namiocie, byleby miejsce było. No ale nie musi być aż tak łatwo. Obiecywałem sobie, że kiedyś przyjadę z namiotem by i tego smaku spróbować ale mi właśnie przeszło. Wizja bezdomności i bezradności w środku nocy jest dla mnie zbyt przerażająca.

Od bramy do autobusu, wzdłuż pola namiotowego i doklejonej do niego infrastruktury było pewnie ze dwa kilometry. Przez to na „Hey” byłem tylko symbolicznie po przebiegnięciu tychże dwóch plus całej długości przestrzeni festiwalu. Załapałem się na jeden kawałek więc nie zrecenzuję koncertu, który, sądząc z ilości ludzi i tego, że pierwsi widzowie wychodzili na „Hey” jeszcze jak QOTSA grali, mógł być wybitny. Z miny Kasi Nosowskiej i jej drącego głosu wnoszę, że również świetnie przyjęty.

„The National” był lepszy niż mi mówiono ale nie na tyle, bym przy nim został na dłużej. Miałem w planie jeszcze jeden koncert ale do niego było jeszcze trochę czasu więc poszedłem chwilę posłuchać „Disclosure”. Bardzo nie moja muzyka ale przyznam, że wrażenie robi. Taneczno- klubowy klimat, zagrany porywająco. Gdybym lubił, dałbym się porwać bez wątpienia. Z ilości pędzących do namiotu rozemocjonowanych ludzi wnoszę, że zwyczajnie się nie znam.

Ostatni koncert był bardzo późno. Do tak później pory nigdy dotąd nie zostawałem więc nowością było dla mnie nocne życie festiwalu. W różnych punktach, za dnia służących promocji czyli naciąganiu ludzi na to i owo pootwierały się minidyskoteki. Wyglądało to uroczo.

Dzień skończyła Rykarda Parasol i było to godne zakończenie. Pomyślałem nawet, że gdyby miała Bad Seeds, nie byłaby gorsza od Nicka. O jednej z moich ulubionych pań od muzyki, Kristin Hersh z „Throwing Muse”s często mówiono, że wygląda jak gospodyni domowa z gitarą. Rykarda Parasol wyglądała jak bardzo stylowa księgowa z korporacji, która po całym dniu musiała odreagować. Muzycznie to była czołówka gniewnych kobiet rocka. Obok P.J, Tori…

Zatem skończyło się gniewnie.

Dzień trzeci:

1. Queen of the Stone Age

2. Rykarda Parasol

3. Kaliber 44

4. Skunk Anansie

5. Rebeka

 

 

rosemann
O mnie rosemann

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (13)

Inne tematy w dziale Rozmaitości