Zacznę od muszelek by zachować chronologię. Po pierwszym „babiodołowym” tekście zobowiązałem się, że znajdę w Rewie, gdzie miałem bazę wypadową, morską muszelkę. Jest dla kogoś, kto swego czasu otoczył moje pisanie opieką nie szczędząc mi zarówno matczynego serca jak też twardej, ojcowskiej dłoni, gdy zasłużę. A zdarza się…
Zobowiązanie, gdy zabrałem się za realizację, stało się powodem niemałego lęku. Na rewskiej plaży znaleźć można fragmenty wszystkich papierosów świata, pozostałości po każdym piwie, jaki zna świat i polski handel a muszelek nie było. W końcu znalazłem taka małą w lekko różowawym odcieniu. Była tak krucha, że szukałem dalej na wszelki wypadek, nie gardząc w desperacji dwiema, co do których nie mam pewności czy nie zawierają jeszcze jakichś resztek byłych lokatorów. Później znalazłem jeszcze jedną na rewskim cyplu, gdzie kitesurferzy terroryzują swymi latawcami zwykłych wczasowiczów uprzedzając lojalnie, że „linki latawca mogą zrobić krzywdę”. Muszelki czekają…
Kolorem dnia okazał się stalowy. Chciałem napisać złośliwie, że feldgrau ale ten jest ciemniejszy. Wczoraj nie było takiego kłopotu z identyfikacją koloru dnia jak wcześniej bo tym razem zdecydowana większość przy bramach miała opaski jednodniowe a nie pistacjowe na cztery dni. Widać kto przyciągnął najwięcej widzów na ten Open’er.
Dzień zaczęli chłopcy z Olkusza, nazywający się „Sambor”. Nie wiem czy z taką nazwą mają szansę podbić świat. Że z Olkusza to wiem bo gitarzysta pozdrowił to miasto w takiej krótkiej przerwie, gdy prąd się na moment skończył. Chyba nieładnie pozdrawiać tylko jedno miasto. Nie wiem… Muzyka, przyszło mi do głowy, że byłaby świetnym tłem dla jakiegoś ambitniejszego filmu o „słoikach”, które po wielu perypetiach osiągnęły sukces i szczęście. I, wcale nie kpię, byłby to naprawdę fajny soundtrack!
W namiocie zaczął „Magnificent Muttley”. Trzyosobowy, klasyczny skład grał soczyście, co po codziennych, obowiązkowo elektronicznych „rozbiegówkach” musiało ucieszyć. Było, jak Bóg przykazał, potrockowo. Nie wiem właściwie co to znaczy ale trochę kapel grających postrockowo widziałem w życiu więc jestem pewien, że było postrockowo. No ale nie ma lekko. Z grającymi facetami jest pewien problem. Kobiety, jak już zdecydują się „łoić”, zasuwają jak maszyny wyjąc przy tym i obijając widzom bezdotykowo śledziony. A faceci… Myślę, że to wina Iana Curtisa, który popsuł rynek facetów pokłóconych ze światem. Jest po połowie. Jedna połówka wyje, że się im estrogen… znaczy testosteron wylewa uszami a inni maja rozterki, cierpią, łamią się zawodząc przy tym nie do końca w zgodzie z tym gitarowym „łojeniem”. „„Magnificent Muttley”.” to ta druga opcja. Ale koncert na plus.
Alterspace otworzył duet (byłem zaskoczony) didżejów. O muzyce nie napisze bo prawdę mówiąc tak bardzo się nie znam, że gotów byłbym przysiąc, że co dzień leciała ta sama taśma tylko składy się zmieniały. Duet zaprezentował się nierówno. W wielu znaczeniach. Jeden pan był niższy a drugi wyższy. Ten niższy kiwał fachowo ramionami, coś tam kręcił (to, czym kręcą didżeje zawsze mnie zastanawia by nie rzec intryguje) ukryty za swym lapkiem. Drugi… odniosłem wrażenie, że cały czas siedział na „fejsie”. Miał swego lapka. Nawet był moment, że temu zapracowanemu coś nie pasowało, szepnął koledze, a ten, bez najmniejszej szkody dla bitów poszedł gdzieś na parę minut.
Na głównej scenie „Everything Everything” zaskoczyli pozytywnie. Powiem złośliwie, że pierwsze zaskoczenie było takie, że goście z takimi krótkimi nogami i grubawymi udami nie wstydzą się chodzić w „rurkach” poprawiając mi, z mymi krótkimi nogami i grubymi udami nastrój. Muzycznie zaś okazali się najbardziej melodyjni i najlepsi w partiach wielogłosowych. Te kategorie były ich.
Była jeszcze po drodze „Hot Casandra” ale hot to za dużo powiedziane. O wiele za dużo…
Noviki wyczekiwałem pamiętając poprzedni jej występ. I, niestety, z nią mam tak jak samo jak z Marią Peszek. Wiem, że ten wczorajszy koncert był bardzo dobry, rozumiem, że Novika się zmienia, rozwija ale mi zwyczajnie szkoda, że to nie jest ta Novika w białej, długiej sukni i z nastrojem, który po latach pamiętam.
Fismoll… Tylu ludzi, ilu przyszło na występ tego grającego z klasycznym składem muzyka, „przestrzeń alternatywna” nie widziała nawet, gdy grała Rykarda Parasol. Ludzie ciągle jeszcze wchodzili, gdy artysta, ciężki idiota, zasugerował by sobie klapnęli. W efekcie jedna trzecia chętnych nie miała już gdzie wejść. Sporo osób w środku, takich z mniejszym refleksem, też nie zdążyło. A i z wyjściem mieli wielki problem, bo nie było którędy. W efekcie artysta miał jak w filharmonii a utarczki słowne między siedzącymi i „zasłaniającymi” obfitowały w słówko „spier***aj”. Ja usiąść zdążyłem ale nie mogłem skupić uwagi na scenie bo patrzyłem na zadymę przy wejściu. Wstałem i poszedłem odgrzewając nieśmiertelne stwierdzenie mojego kolegi ze studiów, który gościowi chcącemu włączyć się do jego rozmowy z kolegą o filozofii odpowiedział „z idiotami nie gadam”. Ja nie ryzykuję tym, że ów Fismoll okaże się, tak jak ów spławiony przez kolegę gość, wykładowcą egzaminującym kolegę z… filozofii. Tak więc o muzyce nie będzie bo z idiotami się nie zadaję.
„Miguel” na dużej scenie zaczął najlepiej ze wszystkich. Takiego wejście nie miał nikt. Ono samo, w wykonaniu ekipy wokalisty to był „szoł”. Muzyka nowoczesna, „czarna”, taneczna. Nie przepadam ale doceniam.
Nie widziałem „Crystal Fighters” choć to pewnie był jeden z lepszych koncertów tego dnia. Nie widziełm choć chciałem. Jednak ekipa pieprzonych „księżniczek” nie potrafiła tego, z czym kłopotów nie mieli bez wyjątku nawet najwięksi tego festiwalu czyli zacząć koncertu punktualnie. Nie obchodzi mnie czy mają w dupie publikę czy wyznają filozofię „manany”. Kwadrans po przewidzianym czasie startu, gdy wychodzili na scenę byłem już w pełnym oddaleniu. Publika o większej wytrzymałości bawiła się świetnie.
Gdy przyszedłem do namiotu, „Mount Kimbie” jeszcze ustawiali odsłuchy. Skończyli pięć minut przez startem i pomyślałem, że i oni się „ślizną”. Wyszli co do minuty! Muzyka była niezwykła. W zasadzie to dwie muzyki. Na pierwszym planie generowany elektronicznie rytmiczny jazgot a w tle melodie na gitarę, bas i perkusję. Efekt był taki jakby, tak to sobie wyobraziłem, piosenek słuchał ktoś ze specyficznym uszkodzeniem mózgu. Pierwszy kawałek przypomniał mi „Dzikość serca” Lyncha a następne sprawiały wrażenie jakby Chris Isaac zagrał z „My Bloody Valentine”.
Peter J. Birch & the River Boat Band to znakomity skład z południa Ameryki. Tak rasowy, że poczułem się jak w przydrożnym barze przy Route 66. Kiedy po trzecim kawałku Peter J. Birch w pięknej polszczyźnie przedstawił skład z Milicza i kilku innych miejscowości Dolnego Śląska i Wielkopolski, poczułem się oszukany. I choć powinna mi szczęka opaść że Polacy umieją grać tak stylowo, zareagowałem obrazą i poszedłem. Ale polecam serdecznie tym, którzy aż tak ortodoksyjni nie są.
I wreszcie mój ostatni koncert. Zdecydowałem nie wracać na noc do Rewy, zdałem klucz na kwaterze i „omnia mea me cum porto” w bagażniku auta na parkingu. Zatem musiałem ruszać wcześniej niż o 2 - 3 w nocy. Przyznam, że „Kings of Leon” nie słuchałem i nie doceniałem. I to był błąd. Pierwsze pól godziny koncertu to był najlepszy koncert, jaki w życiu słyszałem. I przyznam szczerze, dobrze, że po tej półgodzinie nieco spasowali zmieniając rytmiczne ładowanie na „klimat” bo już bym nie miał nadziei, że coś równie dobrego jeszcze w życiu zobaczę. Żyć by nie było sensu... Ale pojąłem czemu tak wielu ludzi przyszło tylko na nich.
Zanim pojechałem, poszedłem jeszcze pożegnać KaZeta a za jego pośrednictwem i Renkę. Zostało mi do załatwienia jeszcze coś. Wchodząc na koncerty czy też chodząc przez trzy wcześniejsze dni wzdłuż handlowo- gastronomicznej infrastruktury festiwalowej mijałem dziesiątki pracowników „ochrony”. Godzinami stali w tych samych miejscach i trudno się dziwić, że większość z nich sprawiała wrażenie bardzo smutnych. Wśród nich była jedna młoda dziewczyna, która prawie zawsze uśmiechała się.
Obiecałem sobie, że wypiję z nią kawę. I to była ta Latte na sam koniec w Babich Dołach. Michalina, studentka ze Słupska pracowała po 13 godzin i cieszyła się, że chociaż widzi główną scenę bo z jej miejsca słychać było niewiele lub zgoła nic. Umówiliśmy się, że jeśli za rok będzie, ale już jako widz a nie pracownik, znajdziemy się. Wypijemy kolejne Latte :)
Dzień czwarty:
1. Kings of Leon
2.
3.
4. Miguel
5. Novika
SUPLEMENTY
1. Zauważyłem jeszcze jeden kolor opaski widzów. Białe nosiły VIP-y. Miały swą oddzielną, zioną niczym butelka Heinekena strefę gdzie zapewne, w ukryciu przed oczami reszty „pili skłosza”.
2. Nie napisałem o cyckach Marii Peszek. Gdy śpiewała "Ciało", był moment, kiedy wiła się po scenie a jej shirt zsunął się wywołując wycie publiki. Stalem za daleko nie tylko sceny ale i telebimu i pewien nie jestem ale pod spodem nic chyba nie miała.
3. Polecam każdemu kwaterę w Rewie, przy Morskiej 29, tel. (58) 679 21 33, kom. 515 311 995. To nie jest fragment sponsorowany :)
4. Ostateczna klasyfikacja:
1. Kings of Leon – nie ma dyskusji.
2. Nick Cave/QOTSA
3. Savages/Rykarda Parasol/Tame Impala
4. Blur
5. SWIETNIE JEST TAK NA KILKA DNI ODCIĄC SIĘ OD ŚWIATA…
Inne tematy w dziale Rozmaitości