Tym tekstem rozpoczynamy cykl przedstawiający wydarzenie, którego przygotowanie i realizacja absorbowały księży, pracowników, współpracowników i wychowanków przez ostatnich kilka miesięcy: Festiwal Młodzieży bez Granic, którego czwarta już edycja odbyła się w Różanymstoku w dniach 11-15 czerwca.
W tym roku Festiwal poświęcony był kulturze Bałkanów, stąd też obecność na nim wybitnych artystów z Macedonii, Bułgarii, Serbii, Turcji wreszcie.
I jak zawsze, zaprosiliśmy też do Polski grupy salezjańskiej młodzieży, które reprezentowały dany kontynent czy jak w tym roku – region.
Taką grupą była młodzież z salezjańskiego centrum w stolicy Albanii Tiranie, z którą zetkniecie się jeszcze Państwo w kolejnych tekstach, ale dziś chciałbym poświęcić kilka słów tym, którzy przybyli do Różanegostoku, jako pierwsi, czyli grupie salezjańskiej z ….Madagaskaru.
Ktoś się żachnie: gdzie Bałkany – gdzie Madagaskar! i będzie miał oczywiście rację, ale nie mogliśmy nie zaprosić na taką atrakcję jak Festiwal salezjańskich wychowanków, którzy przyjechali do Polski na turniej mistrzostw świata w piłce nożnej dzieci z domów dziecka.
Miałem okazję poznać ich trochę bliżej, choćby z tej racji, że podczas Festiwalu mieszkaliśmy w tym samym budynku, tuż przy stajni i wybiegu dla koni.
Miło mi było z kilku powodów – choćby i z takiego, że przy Malgaszach, (bo tak się mieszkańców Madagaskaru nazywa) mimo przeciętnej postury prezentowałem się całkiem rośle: oni są bardzo drobni i niewysocy.
Komunikacja była utrudniona, bo (za wyjątkiem swojego czarnoskórego księdza, który trochę znał angielski) oni mówili po malgasku i francusku, a ja po angielsku i rosyjsku i gdyby nie pomoc ich opiekuna, polskiego misjonarza księdza Ryszarda, pozostałoby nam posługiwanie się językiem migowym.
Często siadaliśmy razem podczas posiłków i wtedy z przyjemnością patrzyłem, jak im nietypowe dla nich przecież, polskie jedzenie smakuje.
Malgasze z miejsca zdobyli sobie sympatię wielonarodowego (Cyganie z Macedonii i Bułgarii, Litwini, Francuzi, Ormianie, Tybetanki, Chińczycy, Białorusini, Albańczycy i oczywiście Polacy) towarzystwa i dokonali tego przy pomocy kilku nieskomplikowanych gadżetów:
na przykład piłki do nogi i naszego Orlika, na którym regularnie grali, z kim się tylko dało, najpierw, jako malgaski team, a potem, kiedy wszyscy się już zorientowali, że oni naprawdę są w te klocki dobrzy – w składach narodowościowo mieszanych.
Drugim gadżetem był ich bęben, przy pomocy którego natychmiast dogadali się z Afgańczykami (muzułmanie!) z warszawskiej klasy „multi-kulti”, spędzając z nimi sporo czasu na wzajemnym prezentowaniu sobie rodzimych rytmów i tańców.
Trzecim gadżetem był ich uśmiech: im się po prostu te buzie nie zamykały, a biel wspaniałych zębów kontrastowała z ciemną karnacją twarzy (for the historical truth dodać muszę, że kontrastowały z nią też jasne włosy polskich i litewskich blondynek, które ochoczo się z kolorowymi gośćmi bawiły i fotografowały).
Ten ich nieschodzący z twarzy uśmiech wzbudził nie tylko moją sympatię, ale i mój j szacunek po tym, jak ich salezjański opiekun, misjonarz ksiądz Ryszard (który wygląda tak, jak prawdziwy misjonarz wyglądać powinien: wielki, zwalisty wręcz mężczyzna, z brodą i bystrym, wesołym spojrzeniem jasnych oczu) opowiedział o niewyobrażalnie dla Europejczyka trudnych warunkach, w jakich nie tylko ci chłopcy, ale ich rodziny i całe społeczności żyją.
A dla zobrazowania tych warunków posłużę się egzotycznym dla nas przykładem:
gdy podczas pory deszczowej przyszło księdzu Ryszardowi udać się z chłopcami w drogę, a samochód terenowy utknął w błocie i trzeba było przejść pieszo krótki kawałek obniżonego terenu, woda z potoku wylała tak szybko, że ksiądz szedł w wodzie sięgającej prawie do piersi, ale chłopcy musieli już płynąć.
Trochę jak dwa tygodnie temu w Warszawie, tyle, że u nich takie atrakcje są normą.
Malgasze (którzy już po opuszczeniu Różanegostoku, na mistrzostwach za wiele nie nawojowali, bo mieli pecha wpaść w grupie na późniejszych mistrzów – reprezentację Polski) zostali uhonorowani w Różanymstoku bardzo:
podczas uroczystej mszy świętej, będącej kulminacyjnym punktem obchodów 10lecia reaktywowania naszego Ośrodka po okresie komunistycznego wygnania, szli na czele orszaku wprowadzającego do kościoła biskupa.