Po obejrzeniu tego zdjęcia (z balonem) Czytelnik może dojść do (słusznego zresztą) wniosku, że dziś mam zamiar opowiedzieć o tej części Festiwalu, która działa się na wysokościach, tym bardziej, że kolejne zdjęcia są utrzymane w tej samej konwencji, choć przedstawiają zupełnie inną dziedzinę wysokościowych sportów ekstremalnych.
Stara, dobra znajoma naszych chłopaków, czyli przedstawiona już Państwu półtora roku temu taśma:
rozpięta w tym samym miejscu, czyli przy Orliku – pomiędzy potężnymi drzewami rosnącymi na przestrzeni zamkniętej postawioną w połowie XIX w przez zaborców dawną cerkwią, a byłym gimnazjum salezjańskim.
18 miesięcy temu opowiadała o równowadze – dziś opowie o odwiecznej ludzkiej tęsknocie za wzniesieniem się ponad przeciętność.
Rozmawiam z uśmiechniętym, wysokim i długowłosym chudzielcem, którego szczupłość jest wyjątkowo myląca, bo z braku tłuszczu (wielu/wiele? chciałoby poznać ten sekret!) na chudzielca składają się tylko kości i mięśnie o zaskakującej wręcz sile.
Antoni, bo tak ma ten chudzielec na imię, pyta mnie najpoważniej, czy możliwe jest rozpięcie liny pomiędzy wieżami bazyliki (czyli na wysokości dobrych kilkudziesięciu metrów)?
Dyplomatycznie odpowiadam, że cała bazylika (a więc i obie wieże) podlega jurysdykcji innej, choć bratniej wspólnoty salezjańskiej, czyli parafialnej i to do przesympatycznego zresztą proboszcza winien się zwrócić z tym pytaniem.
I gdy tak sobie o tej linie na wysokościach rozpiętej rozmawiamy, kolega Antoniego, Kacper, zaczyna sobie ćwiczyć na linie rozpiętej na wysokości jednego metra.
Żadnego tam banalnego chodzenia po linie – jest balansowanie na rękach, jakieś wagi i przeciwwagi, siadanie i leżenie na linie na brzuchu i inne tego typu zabawy.
Pytam, czy on tak by potrafił nie tuż nad ziemią, ale na wysokości.
„Na wysokości jest łatwiej, bo teraz to można zawadzić nogami o ziemię”, odpowiada Antoni.
No i gadaj tu z takim.
Antoni, chyba zrezygnowawszy (zawsze twierdziłem, że najprościej jest kogoś do pomysłu zniechęcić, dając mu dobrą radę :-) ) z zamiaru przespacerowania się po linie nad bazyliką, ocenia fachowym okiem techniczne możliwości rozpięcia liny pomiędzy poddaszem bursy, a którymś z okolicznych drzew (czyli na mniej ambitnej, ale wciąż efektownej wysokości 10 metrów).
„Wyjście na linę byłoby przez najwyższe okno, a od strony drzewa trzeba by zamocować odciąg, bo siły naprężające będą bardzo duże”.
Następnego dnia odbywa się zamocowywanie liny: najpierw ostateczny wybór dostępnych drzew, a po dokonaniu wyboru – już tylko pewne, spokojne, pedantyczne wręcz ruchy mocujące linę.
Długa, mozolna praca przygotowawcza, bo tu nie ma żartów.
XXX
Lecisz! Leeeeciiiiisz!
…..wyzłośliwiają się siedzące na murku małpiszony, choć tak naprawdę patrzą na balans ciałem wykonany przez Kacpra z podziwem i zazdrością.
I nagle – Kacper leci naprawdę.
Publiczność wydaje z siebie wielogłosowe - od sopranów po niedomutowane barytony - Aaaach!… i chyba o to Kacprowi chodziło:
buja się nonszalancko na lince asekuracyjnej i po chwili już siedzi na linie głównej, jak by siadał na krzesełku.
Linka asekuracyjna jest koniecznością, bo choć nikt nie wątpi w profesjonalizm Antoniego i Kacpra krwi nam tutaj, krótko mówiąc nie trzeba.
Zresztą, takie inscenizowane upadki z liny i zawisy na asekuracyjnym sznurku dodają tylko widowisku smaczku.
Antoni i Kacper chodzą na tej powodującej sztywność zadzieranego karku wysokości lekko i swobodnie, widać, że się naprawdę świetnie tam, nad nami wszystkimi czują, że się, krótko mówiąc, tym swoim ekstremalnym sportem bawią.
Na zdjęciach zaś widać, jak wyglądają z naszej, najdosłowniej przyziemnej perspektywy.
Jak my wyglądaliśmy z perspektywy ich – nie wiem i nigdy się nie dowiem, bo nigdy nie wejdę na taką linę i nie spróbuję jednym rzutem oka spojrzeć i na niebo, i na korony drzew tuż przy mojej twarzy, i na ludzi gdzieś tam na dole i na linę, którą czuję pod stopami.
Nie te lata, niestety.
Nasi ośrodkowi akrobaci, chodzący po linie na wysokości metra zawieszonej jak po zwykłym krawężniku zobaczyli, że jest jednak (użyjmy określenia stosowanego w korporacjach podczas tzw. ewaluacji) room for improvement, czyli możliwość poczynienia postępu.
I że prawdą jest ukuta przez stare, korporacyjne wygi zachęta – sky is the limit, czyli że granicą jest (tylko) niebo.
Tym bardziej, że najsłynniejszy salezjański linoskoczek, nasz założyciel i patron, św. Jan Bosko, którego relikwie tuż przed Festiwalem zawitały do Różanegostoku, skończył, jak każdy święty – w niebie właśnie.
I w tym niebie, może sobie wreszcie Mickiewiczową "Odę do młodosci", z jej wezwaniem Nad poziomy! poczytac.
Inne tematy w dziale Kultura