Od czasu do czasu wklejać będę fragmenty zbioru opowiadań pt. „Tydzień ”. Pierwsze opowiadanie nosi tytuł „Edek”. Zapis postrzeżeń o nas, zapis oddając formę bloga, a może po porostu pamiętnika. Proszę o nieukrywnie tekstu pomino wulgaryzmów.
„Edek.”
Poniedziałek.
Moje nazwisko Edward Poniatowski, Edek po prostu. Edziu mówiła mi żona, ale już nie mówi. Odeszła, bo za dużo piłem, przynajmniej tak gadała. Zabrała mi dziecko i wyjechała na Podkarpacie do Dulki. Chuj wie gdzie to. Dziecka nie widziałem od siedmiu lat, nawet mnie nie zaprosiła na jej ślub. Anka, tak się nazywa moją córeczka, też nie chce ze mną rozmawiać. Napisała, że nie będzie toczyć jakiegokolwiek dialogu ze skurwysynem, który katował jej matkę, i że dla niej umarłem. Dzwoniłem, pisałem, że piję mniej, byłem na terapii, przez jakiś czas miałem pracę i że chcę to wszystko naprawić. Bez echa, umarłem. Po prawdzie to nie po chrześcijańsku, nie dać ojcu kolejnej szansy. Nie dała, choć całe życie zapierdalałem żeby miały, co żreć. Zima, wiosna, lato, kurwa jesień, w syfie, gównie i pyle, a one spierdoliły jak zające przed ogarami, do Dukli. Zaraz jak wyszedłem z Załęża mogłem pojechać do tej Dukli, mogłem, ale nie pojechałem, nikt mi nie powiedział, że Dukla i Załęże na tym samym Podkarpaciu zalegają. Kto w ogóle wysilił tak kretyńską nazwę dla województwa, gdzie Rzym a gdzie kurwa Karpaty? Mniejsza oto, tak czy siak, nie pojechałem, ale na ślub wysłałem kopertę z tysiącem złotych, niech ma, niech nie myśli, że ojciec, choć trup, to nie ma gestu. A mogłem nie wysyłać, bo niemiałem, bo po wyjściu z ciupy pracy znaleźć nie mogłem. Zresztą, pokażcie mi kogoś, kto z wyrokiem za gwałt łatwo znajdzie pracę. Nawet na kolei mnie nie chcieli. Tłumaczyłem, że ta baba była pijana, że ze mną piła, że sama do mnie poszła, że reszty nie pamiętam, a ona rano se pinda niemyta przypomniała, że ma męża i dzieci. Jak piła i szła do mnie jakoś nie pamiętała. I jeszcze cała ta niby obdukcja czy obstrukcja, to jedno wielkie łgarstwo. Jakie pęknięte żebra, jakie odbite nerki, jakie połamane palce? Mówiłem, że nic nie pamiętam, ale wiem, że nigdy bym tego nie zrobił. Owszem, stara jak przyfikała dostała czasem mydłem w skarpecie, ale tylko wtedy, gdy zasłużyła, a aniołem nie była. Po wszystkim jej śpiewałem: „nie jesteś aniołem mówię ci…”. Stara o wszystko miała pretensje. Brak kasy, brak wakacji, brak ciuchów, brak kosmetyków, brak perspektyw – jeden wielki jebany pustostan życiowy. A skąd ja miałem wziąć i te ubytki uzupełnić? Kraść miałem iść? Zapisałem się do partii, jak chciała stara, ale nikomu nigdy dupy nie lizałem, to mnie na żadne stanowisko nie dali. Raz tylko zakablowałem na konduktora, że dupczy kasjerkę w magazynku, ale mimo to nic. Wiem tylko, że potem on musiał dla „bezpiecznych” listy pisać, bo mu na rodzinie zależało. Świni jebanej oszukiwać rodzinę się zachciało, a potem donosił na innych, żeby to familijne oszustwo ratować. W końcu, już w nowej Polsce, wyszło, że pisał na wszystkich, nawet na dyrektora, a żona się i tak dowiedziała i odeszła. Pewnie do Dukli pojechała. Zresztą, ciota z niego była a nie chłop. Po tym wszystkim odjebało mu i się rzucił pod pociąg. Można powiedzieć, że był z koleją dozgonnie związany. A zresztą, niech spoczywa w pokoju, o zmarłych tylko dobrze.
Wtorek
Teraz wszystko dookoła jest inne niż kiedyś, no, poza moim mieszkaniem, które wygląda dokładnie tak samo jak trzydzieści lat temu. Kuchnia to moje ulubione miejsce – centrum dowodzenia i taki SPATiF, w którym nigdy nie byłem. Tu jestem gwiazdą, kina, najbardziej dociekliwym dziennikarzem, Grzegorzem Lato, mężem stanu i kochaniem sąsiadki z wielkimi cyckami, która w obcisłych ceratach wywala śmieci. Tu, przy stole, ze szklaną herbaty, obserwuję przez okno globalizację. Wszyscy w kółko pierdolą jak nakręceni o globalizacji, więc ja obserwuje globalizację śmietnika, o pardon, kontenerów. Kiedyś śmieci, czy śmiecie, wyrzucało się do śmietnika. Siatka w rękę i do śmietnika, prosty był los śmieci. Teraz mamy segregacje rasową śmieci, plastiki od zielonego kontenera, szkło białe do białego, kolorowe do pomarańczowego, papier do żółtego. Gdybym miał to robić jak chcą te debile z unii, to więcej czasu bym segregował niż produkował te odpady. Potem, oni sobie przyjeżdżają, te śmieci już mają na gotowe i do fabryki, i zarabiają na debilach, co za nich połowę roboty wykonali. Ze mną takich zabaw nie będzie. Za chuja nic nie będę segregował, nawet gdyby mi za to płacili. Więcej, czasem im te zamysły krzyżuję. Nocą idę po cichutku i wypierdalam te śmieci tak, żeby im ten proces produkcji nieco zakłócić. Zastanowią się złodzieje, jak ktoś sobie dupę papierem z kolorowym szkłem podetrze.
Środa
Przyjechali po śmieci, he he. Po śmieci albo śmiecie. Miałem kiedyś kupić słownik i sprawdzić, ale pomyślałem, że od tej wiedzy nie zmądrzeję, a poza tym, ja o śmieciach z nikim nie gadam. Temat śmieci jest wręcz tajny, z racji dywersji, którą uprawiam. Włączyłem radio, jak co rano, a wcześniej telewizor stojący w dużym pokoju. Mam pełny dostęp do informacji, mogę spokojnie siedzieć przy stole i obserwować życie otrzymując jednocześnie świeżutkie wiadomości ze świata polityki. Zapewne jestem najlepiej poinformowaną osobą na osiedlu. Rozgryzłem już wszystkich skurwysynów z ekranu i głośnika. Wiem nawet, który to Żyd, który Cygan, który Ukrainiec, a który szwab. Doskonale rozpoznaję również pedałów. Pełna wiedza to pełna świadomość. Teraz wiem, że rozbiory się nie skończyły. Jesteśmy poddanymi wielonarodowościowego układu, który jebie bez wazeliny naszą świętą matkę od zagajnika. Kiedyś odkrytą prawdę ogłoszę miastu i światu. Opiszę to wszystko w książce, jak tylko znajdę trochę czasu, i jak kupię ten jebany słownik. O proszę, panowie złodzieje od śmieci czy śmieciów, się lekko zdziwili he he.
W radiu grają moją ulubioną piosenkę „będę brał cie w aucie”, ale ściszam, bo w telewizorze konferencja prasowa o beatyfikacji Karola Wojtyły. Gdyby on żył wszystko byłoby inne, lepsze. A tak, nikt z nikim się nie liczy, Polak Polakowi wilkiem. Banda niedojebanych idiotów. Gdyby Papież żył wskazałby, kto ma tej kraj porządkować sobie, a wszystko w majestacie pana Jezusa. Rekomendacja nie do podważenia, ostateczna. Nikt by się nie sprzeciwił. Niestety Bóg wezwał swego wiernego sługę do siebie, pozostawiając ten biedny naród na pastwę złodziej i debili. I jak teraz wybrać prawdziwego Polaka na prezydenta czy premiera. Przez lata niszczono polskie geny, i teraz nie wiadomo, kto Polak, a kto obcy. Powinno się robić badania DNA by mieć pewność. Raz nawet powiedziałem o moim pomyśle sąsiadowi, ale on zapytał: - jak wyznaczyć wzór polskiego DNA, i poszedł sobie. Idiota, wiadomo. A wystarczyłoby pobrać materiał DNA od najprawdziwszego prawdziwego Polaka i wzór gotowy. Nikt by wówczas nie miał wątpliwości, czy na tronie „nasz” czy „obcy”. Tylko, kogo wybrać? Kazimierza Wielkiego, Bonę, Piłsudzkiego, Gomułkę, Macierewicza czy Wałęsę? Jak wskażesz jednego to się zwolennicy drugiego oburzą, jak nie ten to ten, i tak bez końca. Może by referendum przeprowadzić? Ale wówczas cały motłoch mógłby głosować, a skąd wiadomo, czy więcej jest naszych czy tamtych. Jeśli obcych jest więcej, to się zmobilizują przez Internet i wybiorą swojego, a wtedy prawdziwi Polacy staną się obcymi we własnym państwie i chuj strzeli tysiącletnią historie narodu. Może niepotrzebnie temu sąsiadowi nasikałem na wycieraczkę? A zresztą, nawet jak miał troszkę racji, to za zniewagę należała się mu nauczka. O proszę, panowie zabrali makulaturę, akcja „ostre podtarcie” rozpoczęta.
Czwartek
Środowy wieczór poświęciłem na izolowanie się od świata śmieci. Tak się zaizolowałem, że do środka dnia nie byłem w stanie ustabilizować błędnika. O trzeciej rano zacząłem udawać psa, który przejadł się trawą, żółtą trawą. Ległem o szóstej, na tapczan w dużym – wędrującym poprzez wymiary – pokoju. Zbudziła mnie poranna dyskusja w mojej ulubionej rozgłośni. Wiedziałem, iż tego – niema co ukrywać – mega kurewskiego kaca piwem zwalczyć się nie da. Jeden łyk tego trunku ponownie przemieniłby mnie, ale tym razem w kota, który przejadł się własną sierścią, a tego chciałem bardzo uniknąć. Zasnąłbym zapewne, ale do mych otworów w nosie wpadła dziwnie znajoma woń. Kiedy zdobyłem się na heroiczną walkę z grawitacją - i zwyciężyłem – moje stopy wylądowały w lepkim pomarańczowym morzu. Było obrać te pierdolone pomarańcze. Nieobrane owoce zesłały na mój duży pokój potop, a ja – jak zwykle – za ambitnie, za szybko wylazłem z tej mojej Arki Edka i teraz utknąłem na mentalnej mieliźnie zgniłej pomarańczy. Bezruch, wyczekiwanie na olśniewający pomysł, samoponiżenie, moralniak. Wszystko razem i każde z osobna spadło na mą głowę jednocześnie, z dokładnością bomb wypuszczanych na wolność z Bombardiera B2. Najgorszy, no prawie najgorszy był Morales. Moje papieskie alert ego wwierca się w mój mózg i bezlitośnie miażdży wszelkie argumenty obrony wczorajszych występków. To zwykłe najebanie rośnie do rangi ludobójstwa. Każda drobna sprawa; nieuporządkowane gazety, niedokładnie ułożone plasterki wędliny, kurz, okruchy na kuchennym stole, stają się kardynalną częścią papieskiego aktu oskarżenia. Nogi w rzygowinach to nie okruch na blacie, to pierdolniecie mega zajebistego meteoru w sam środeczek mego wszechświata. Totalny paraliż komunikacyjny spowodowany dwoma kwaśnymi pomarańczami. Człowiekowi do klęski nie trzeba widać potężnej natury, wystarczają jej dwa pociski.
Decyzję o walce podjąłem pod wpływem konieczności filozoficzno-fizjologicznej. Dodać tu muszę, iż powoli gasł we mnie przyjaciel z Watykanu, ustępując miejsca wszystkim filozofom świata. Ileż myśli się kłębiło, ileż rewolucyjnych pomysłów na powszechną szczęśliwość świata tego, jakaż motywacja do pisania, jakaż duma z samowskrzeszenia ducha mego. Czułem jak rosną moje akcje u Boga Wielkiego. Kiedyś czytałem coś o filozofii i nie mam wątpliwości, iż ten filozof, który powiedział, że filozofia rodzi się na kacu był najbliżej sedna. Pod prysznicem nie pojmowałem już zatem swego bezruchu jako druzgocącej porażki. Przeciwnie, postanowiłem wyciągać z tej lekcji naukę na przyszłość. Ubrałem się, posprzątałem mieszkanie tak, jakby trzej królowie mieli zajechać na kolację, poszedłem do sklepu, ugotowałem rosół, przewietrzyłem zatęchłą rzeczywistość. Pod wieczór powziąłem pewne postanowienia. Od tej pory nigdy nie dam się zwyciężyć przyrodzie. Wyprzedzając czwartkowe wydarzenia, powiem, iż wieczorem wypiłem litr wiśniówki, zagryzłem ów napitek pięcioma pomarańczami i odniosłem wspaniałe zwycięstwo. Czwartkowy ranek był jak przejazd pod łukiem triumfalnym, jak stanie na jego szczycie. Doskonałe samopoczucie, Karol tym razem nie zawitał, a moje wymiociny, co do mililitra umieszczone były precyzyjnie w pomarańczowej misce, którą nabyłem w czasie wyprawy po kurę na rosół. Jestem, kurwa, Juliuszem Cezarem tego podłego życia. Gloria Victis.
Piątek
Skończył mi się papier toaletowy. Przez skąpą chwilę zadumałem się, czy sam nie natrafię na minę przeciwdupową, którą sam uzbroiłem. Na szczęście szybko zrozumiałem, że gdyby nawet, to dla sprawy warto złożyć zwieracz na ołtarzu wolności społecznej. Zresztą, przy tak setnym kacu moją głowę wypełniały myśli pozytywne i konstruktywne. Pojechałem do galerii i wyrwałem fokę najwyższej próby. Niektórzy wychodzą z tych galerii z ciuchami, ja wychodzę ze sztuką, a czasem z dwiema. Nie jest to proceder łatwy i tani, ale dotąd nie było potrzeby składania reklamacji. Dzisiejsza foka miała na imię Ksena i indeks uniwersytetu. Ona nie jest byle jaką siksą z ogólniaka, co kumuluję kapitał w kiblach hipermarketów wszelakich bżdżąc przy tym jak tłusty Bawarczyk. Ona zbiera na gabinet psychologiczny, który niewątpliwie otworzy, bo zdolna jest nieziemsko. Mnie – człowieka wysoce wieloaspektowego – rozszyfrowała w cztery dymania w łazience i pięć zdań. Ksena powiedziała, że na pewno nie jestem agorafilem, ale za to na pewno jestem klismafilem i koprofilem i cierpię na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Chuj wie, co to dokładnie znaczy, ale brzmi fachowo. Pięćset złotych, za kilka godzin nieskrępowanych wygibasów i diagnozę, to uczciwa cena.
Sobota
Cały dzień patrzyłem w telewizor.
Wszyscy strajkują, kolejarze, nauczyciele, górnicy, policjanci, pielęgniarki, lekarze itd. Rząd mówi, że nie da, bo nie ma. Jakim, kurwa, cudem nie ma jak na kradnie. Miesiąc w miesiąc jesteśmy wszyscy okradani, a te skurwysyn mają czelność mówić, że niema. Jak kiedyś, którego spotkam, to mu wypale na czole, czego niema; dróg niema, torów, pociągów, szpitali, pracy, edukacji też niema, nic kurwa nie ma, a właściwe wszystkiego nie ma – pojebany ten nasz język. To gdzie są moje pierdolone pieniądze? Do lekarza czekałem pół roku, za leki zapłaciłem dwieście i nic. Poszedłem drugi raz i znowu dwieście, ale z zupełnie inną diagnozą. Normalnie pozwałbym pierwszego konowała żeby mi oddał za leki, ale chuj powie, że mnie wyleczył, a ja sobie inną chorobę zorganizowałem w międzyczasie. Wychodzi na to, że trzeba leczyć się samemu a podatków nie płacić. Ksena orze jak może, ale do jej skarbonki trafia czysty nieopodatkowany dochód, a opiekę lekarską zapewnia jej menedżer. Gdybym był młodą laską też bym się puszczał za kasę i miał menedżera, a ten cały rząd miałby tam gdzie przez kilka godzin miała mnie Ksena.
Niedziela
Otworzyłem skrzynkę. Jest koperta od córki. Otworzyłem, a tam tysiąc złotych i list. Napisała, że nawet gdybym został Papieżem, to nie chce mnie znać i żebym nigdy więcej jej nie szukał. Otworzyłem butelkę, której nie wypiłem poprzedniego wieczora i wypiłem ją duszkiem. Włączyłem telewizor, uchyliłem okno w kuchni, zapaliłem papierosa i postanowiłem, że się nie poddam, że od jutra przestaję pić, jebać nastolatki z parkingów, znajdę pracę i jeszcze raz napiszę do córki.
Zbudziłem się o osiemnastej, obrzygany czystą żółcią, Ojciec Święty siedział obok, Matka Święta od bezlitosnych drgawek stała tuż za nim i mówiła: jesteś dobrym człowiekiem. Święty Józef krzyczał do mnie z kuchni: - ale dojebałeś żydom tym papierem!
Inne tematy w dziale Kultura