We Wrocławiu nadal trwa spór o sposób uczczenia rotmistrza Witolda Pileckiego. Dziennikarka lokalnej "Gazety Wyborczej" Beata Maciejewska coraz zacieklej atakuje radnych chcących uczynić Rotmistrza patronem fragmentu tzw. Promenady Staromiejskiej (alei wzdłuż fosy). W zasadzie mógłbym pominąć elaboraty Maciejewskiej milczeniem – zwłaszcza iż "wyszło szydło z worka". Maciejewska użyła w końcu argumentu, że propozycja uczczenia Pileckiego to "akcja polityczna PiS". Wiemy więc, o co chodzi. Jednakże w tle wywodów Maciejewskiej stale przewija się jeden wątek – nie można nadać imienia Pileckiego żadnemu fragmentowi Starego Miasta, bo to ingerencja w tradycję miasta. Wszystko w centrum ma się nazywać jak przed wojną.
Jak zapewne już niektórzy Czytelnicy mojego bloga już wiedzą, we Wrocławiu od pewnego czasu trwa proces "przywracania pamięci" o niemieckiej przeszłości miasta. Hai Ludowej przywrócono nazwę Hali Stulecia (Stulecia – bo Niemcy uczcili tą nazwą rocznicę zwycięskiej dla Prus bitwy pod Lipskiem), Teatr Śląsk przemianowano na Capitol, a ostatnio odrestaurowano fragment Pałacu Cesarskiego i urządzono tam muzeum koncentrujące się na niemieckim okresie w historii Wrocławia.
"Przywracaniu pamięci" gorąco kibicuje "Gazeta Wyborcza" i – najwyraźniej – znaczna część lokalnych elit politycznych. Równocześnie zjawisku temu nie towarzyszy żadna refleksja na temat niemieckiej obecności w mieście nad Odrą – a szczególnie ostatnim chwilom niemieckiego Wrocławia.
W maju 1945 roku Wrocław był jednym z najbardziej zrujnowanych miast na świecie. W gruzy obrócili go nie tylko Sowieci, ale też Niemcy. A w zasadzie – przede wszystkim Niemcy. Dowódcy Festung Breslau doszli bowiem do wniosku, iż najlepiej broni się między gruzami (ponoć inspirowali się przebiegiem działań w Powstaniu Warszawskim). Dlatego Wehrmacht bez skrupułów wysadzał całe kwartały domów. W ten sposób legła w ruinach piękna, porównywana z Paryżem, dzielnica Przedmieście Mikołajowskie (obecnie okolice ulicy Legnickiej). Podobny los spotkał kamienice na Krzykach. Obok Politechniki zaś, w tak zwanej dzielnicy naukowej, sztab postanowił zbudować lotnisko. Tysiące niewolników wyburzało domy, tworząc gigantyczny pas startowy. Obecnie ten teren to (póki co) Plac Grunwaldzki.
Kiedy więc Polacy podnosili Wrocław z ruin, tak naprawdę nie było już Capitolu, Promenady, katedry. Były tylko wypalone kikuty budynków i przykryte gruzami ulice. To prawdziwy cud, iż po latach miasto odzyskuje dawny blask.
Niemcy zniszczyli swój Breslau sami i nie ma nawet pewności, czy po wojnie potrafiliby o niego zadbać tak, jak nowi gospodarze. Byłem w wielu niemieckich miastach zniszczonych podczas wojny – i bynajmniej nie odtworzono ich z takim pietyzmem jak Wrocław (lub Gdańsk). W Berlinie po obu stronach Muru w miejscu starówki stały bloki. W zachodnioniemieckich Bremenhaven i Hamburgu podobnie.
Zresztą, gdyby wojny nie było, to w centrum Wrocławia i tak mogłyby straszyć betonowe bloki. Słynny architekt Max Berg, tak chwalony za Halę Ludową, zamierzał w miejscu Ratusza wybudować wieżowiec (coś w rodzaju Pałacu Kultury), a kamieniczki na Rynku zastąpić szarymi budynkami. Pozostałością tego projektu jest obecny gmach Banku Zachodniego. Naziści chcieli powrócić do tego projektu uznając Rynek za zbyt mało "aryjski". Ciekawe, czy Wrocławianie nadal wielbili by "niemieckie dziedzictwo", gdyby środek miasta wyglądał niczym kijowski Majdan?
My, polscy mieszkańcy Wrocławia, naprawdę nie mamy się czego wstydzić. Uratowaliśmy nasze miasto przed zagładą i uczyniliśmy je pięknym. Dlatego bez kompleksów powinniśmy kształtować je zgodnie z naszą wolą i czerpiąc z naszej tradycji.
Inne tematy w dziale Polityka