Zjawiska tego nie zaobserwowałem dziś. Od lat, w każdą rocznicę rozpoczęcia stanu wojennego jest dokładnie tak samo. Z licznych wspomnień o grudniu 1981 roku tworzy się obraz narodowej klęski – ale klęski będącej czymś w rodzaju huraganu lub powodzi.
Nie jest to, oczywiście, wina uczestników tamtych zdarzeń. Po prostu media (szczególnie niektóre) koncentrują się na szczegółach: że padał śnieg, że zabrali kogoś w kapciach, że działaczki „S” trafiły na blok razem z kryminalistkami, że były jeszcze większe kolejki w sklepach itp. To wszystko jest interesujące, lecz w szczegółach gubi się podstawowy sens tamtego czasu. Zwłaszcza, iż coraz częściej wspomnienia ofiar zestawiane są z rzewnymi historyjkami o ogrzewających się przy koksownikach żołnierza i milicjantach.
I w ten sposób okazuje się, że wszyscy Polacy tkwili w bagnie po równo. Że spadła na nas jakaś plaga lub deszcz meteorytów. Stan wojenny jest czymś w rodzaju klęski żywiołowej, jak wielka powódź w 1997 roku. Było źle, każdy czuł zagrożenie, ale jakoś przetrwaliśmy. Zabici w 1981 roku byli, a – jak się wydaje – nie było zabójców. Ot, coś zdmuchnęło życie wielu osób, zmusiło milion Polaków do ucieczki i zniknęło w mroku. Jak biblijny Anioł Zagłady.
Lecz wszyscy wiemy, że przecież w nocy z 12 na 13 grudnia w Polsce nie wybuchł żaden wulkan, nie nadleciała ognista chmura. Są dokumenty, rozkazy, wszystko podpisane z imienia i nazwiska (czasem niezgodnie nawet z komunistycznymi procedurami). Jest jasne kto posłał czołgi na społeczeństwo, przez kogo ludzie trafiali do więzień i nie mieli co jeść.
Ta wiedza się jednak we współczesnej Polsce zdaje kompletnie nie liczyć. W sumie nic dziwnego, skoro realizatorzy stanu wojennego, jak gdyby nigdy nic, występują w telewizji i robią za gwiazdy i bohaterów. Urbana widać ostatnio na ekranie częściej niż 28 lat temu.
Inne tematy w dziale Polityka