Życie człowieka jest najwyższą wartością. Wiem, to banalne twierdzenie, ale stale się w nim umacniam, chociażby studiując historię II wojny światowej. W tym czasie ludzkie życie było tanie (dla oprawców) jak nigdy. Jeden rosyjski kat zabił ponad pięćdziesiąt tysięcy ludzi. A w obozach śmierci kilkuset esesmanów mogło zabijać miliony – oczywiście przy wsparciu gigantycznej państwowej machiny.
Zawsze jednak życie walczyło ze śmiercią. Ludzie wyczołgiwali się z dołów śmierci, uciekali z gułagów, przedzierali głębokimi kanałami. Potrafili przeżyć nawet wtedy, gdy wydawało się to niemożliwe. Nawet wówczas, gdy na własne oczy widzieli śmierć swych najbliższych w komorach gazowych lub pożarach Powstania Warszawskiego.
Wiedząc o tym wszystkim nie mogłem przejść obojętnie obok artykułu w „Gazecie Wyborczej” o mężczyźnie, który popełnił samobójstwo z powodu (w sumie nie aż tak wysokiego) długu. Ten człowiek miał wszystko – rodzinę, dom, pracę, a mimo to odebrał sobie życie. Trzymając w ręku obrazek z Matką Boską.
Ten człowiek zdradził siebie, rodzinę i swoją wiarę w imię bezbrzeżnego egoizmu. I nad taką osobą miałbym się litować? Okazało się, że owszem, tak – zdaniem wielu moich Czytelników oraz blogera Toyaha.
W swoim kolejnym tekście (wiedziałem, że taki będę musiał napisać) nie zamierzałem bynajmniej odnosić się do wpisu Toyaha. Już na moim blogu pojawiło się dostatecznie wielu zwolenników (wyznawców?) specyficznego „kultu śmierci”. Ludzie ci zaczęli mi zarzucać brak empatii, nieczułość na tragizm i drwienie z oblicza śmierci. Skoro jednak Toyah poświęcił mi tyle uwagi, to i ja mogę, a wręcz powinienem, poświęcić trochę słów opiniom osoby, która wyrosła w ostatnich godzinach niemalże na głównego kapłana Śmierci.
Przyznam, iż wszelkie wypowiedzi Toyaha są tak mętne, że da się z nich wyprowadzić tylko ogólny sens: o zmarłym panu Macieju nie można było rzec niczego złego, bo zmarł. A śmierć jest największą świętością i każdy kto jej doznał sam jest niemal święty.
Podkreślam – w całej dyskusji praktycznie nie pojawiła się kwestia świętości życia. To wręcz zdumiewające – zwłaszcza na Salonie24, gdzie ponoć jest dużo blogerów przywiązanych do religii. A przecież według katolików to Bóg powinien być jedynym dysponentem ludzkiego życia. Zamiast rozmowy o życiu zaczęliśmy debatować nad śmiercią, całkowicie pomijając fakt, iż śmierć zadał sobie sam bohater reportażu. Nagle sytuacja zaczęła wyglądać tak, jakby to bankowcy wsadzili pana Macieja przemocą do samochodu i wsadzili mu w usta rurę ze spalinami.
Oczywiście, nie wiem, jakie Toyah ma podejście do kwestii zbawienia i grzechu. W niektórych komentarzach pod swoim wpisem pozwalał sobie na dosyć kpiarski ton:
Przychodzi nowoczesny liberał i woła: "idiota!" Przychodzi katolik i krzyczy: "grzech!", lub "Jezus nas kocha!", a na końcu pojawią się prawdziwi Polacy i powiedzą: "Znowu kłamią!"
Niemniej jednak w innym miejscu stwierdza, że trzeba dać świadectwo. No właśnie. Czasem więc należy powiedzieć, że coś jest głupotą lub coś jest grzechem. Śmierć nie przykrywa wszystkiego. Zwłaszcza, iż śmierć to nie koniec.
Co szczególnie ciekawe, tytuł wpisu Toyaha brzmi: O ręce co gasi świecie. Można domniemywać, iż Toyah ma na myśli Boga. Może więc nasz kolega bloger jednak rozumie, że życie człowieka należy do Boga? Czemu więc Toyahu, i Wy wszyscy Drodzy Państwo tak chętnie Toyahowi przyklaskujący nie jesteście świadomi jednego, podstawowego faktu: pan Maciej odbierając sobie życie skazał nie tylko swoją rodzinę na smutek, samotności oraz długi, ale i siebie na potępienie. A naprawdę - nie musiał tego robić, nie musiał się zabijać. Wybrał jednak, i wybrał źle.
Inne tematy w dziale Polityka