Fabuła jest prosta i banalna. Na orbicie okołoziemskiej zapanował zainicjowany przez Rosjan niewiarygodny chaos. Wszystkie satelity krążące wokół Ziemi po trafieniu przez orbitalny gruz zamieniają się w orbitalny gruz, który zamienia jeszcze całe satelity w... Itd. Domino. Żywych ludzi na orbicie zostało dwoje, reszta jest nieżywa, albo zdążyła się ewakuować. Ta dwójka jest zdana tylko na siebie, a wkoło panuje próżnia. Zimna, pusta i obojętna. Śmierć wydaje się nieuchronna, ale oni podejmują próbę przetrwania, czyli dotarci na powierzchnie matki Ziemi.
Rzecz dzieje się w niedalekiej rzeczywistości alternatywnej, w której wahadłowce dalej latają na orbitę, a Chińczycy zbudowali wielką stację orbitalną, konkurencyjną do międzynarodowej (ISS). Ale to nie sajens fikszyn. To bajka opowiedziana z dbałością o detale i prawa fizyki.
Zatem podczas seansu świadomość, że:
- teleskop Hubble, przy naprawie którego kosmonautów z wahadłowca dopada katastrofa, krąży pod zupełnie innym kątem na orbicie wyższej o 200 km od orbity ISS, do której planują dotrzeć rozbitkowie
- astronautki pod kombinezonem na tyłkach mają pieluchy, a nie seksowne szorty (i nie wszystkie pięćdziesięciolatki mają takie zgrabne tyłki jak Sandra Bullock)
- łzy w nieważkości przyklejają się do oczu i twarzy, a nie pojedynczo fruwają, pozwalając operatorowi tworzyć zgrabne ujęcia
nic a nic nie przeszkadza.
Gdy w bajce rzeczywistość przeszkadza w tworzeniu zgrabnej opowieści, to należy rzeczywistość ciut ubajkowić. To przecież oczywiste.
Fabuła, mimo wyzywającej wręcz prostoty, wciąga od pierwszych sekund. Wizualnie film obezwładnia. Wbija w fotel. Osobom z chorobą lokomocyjną polecam zaoszczędzić na popkornie i słodkich napojach – nie dacie rady zjeść. Nikt nigdy tak sugestywnie nie pokazał w kinie jak bezradny jest człowiek skonfrontowany z zabójczą przestrzenią kosmiczną, jak wielkim wyzwaniem jest jej eksploracja, jak cienka i krucha jest stalowa skóra pojazdu kosmicznego oddzielająca życie od śmierci.
„Apollo 13” był doskonały, ale „Grawitacja” jest lepsza. Realizmem z „Apollo 13” bliźniacza, ale emocjonalnie podkręcona. I dzieje się tylko na orbicie, nie rozprasza nas to co dzieje się w tym czasie na Ziemi. Nie wiemy tego. Jesteśmy tylko z samotnymi ludźmi kosmosie. Ziemia jest piękna z tej perspektywy, ale otaczające ich środowisko zabójcze.
Czujemy po prostu tę samotność i bezradność. Kamera w jednym genialnym ujęciu wędruje z bezwładnie koziołkującego w pustce astronauty w kombinezonie tuż do jego twarzy i za chwilę wsuwa się do wnętrza hełmu i pokazaje jak sytuacja wygląda z tej perspektywy. I zmienia się nie tylko to co widzimy, ale i to co słyszymy (w próżni dźwięk się nie rozchodzi, ale wewnątrz skafandra i owszem).
Nie ma więc głośnych eksplozji jak w idiotycznym „Armageddonie”. Katastrofa w przestworzach odbywa się w ciszy.
Świetny, fantastyczny film do obejrzenia koniecznie w 3D najlepiej w IMAXie.
Ale dlaczego Hollyłud dysponując już takimi możliwościami nie wziął się jeszcze za duszosztipacielną ekranizację pt. „Pierwszy krok na księżycu”, czyli opowieść o misji Apollo 11?
Nie do pojęcia.
Na razie jest „Grawitacja”. Do kina marsz! Szkoda czasu na torrenty. Do kina! Po to właśnie je wymyślono.
Motto:
"To, co się dzieje, nie jest ważne. (...) Ważna jest natomiast lekcja moralna, jaką możemy wyciągnąć z wszystkiego, co się dzieje"
John Steinbeck "Tortilla Flat"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura