sailorwolf sailorwolf
1438
BLOG

Jak trafiłem na morze nr 7

sailorwolf sailorwolf Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 6

Natomiast Studium Wychowania Fizycznego było organizacją wpływową i niebezpieczną.

Nie było mowy o nieodrobieniu nieobecności, czy nie zaliczeniu obowiązkowych ćwiczeń, które nie dla wszystkich były łatwe.

30 skrętoskłonów w ciągu minuty,10 podciągnięć nachwytem na drążku, wymyki, ”aniołki” na poręczach czy wejście po 6-metrowej linie z wolnym końcem było egzekwowane bezlitośnie.

Tak samo jak do eliminowania łamagów Studium mogło użyć swych wpływów do ratowania sportowych talentów, którym nie chciało się uczyć.

Na przykład mój kolega z pokoju Zdzich, karykaturalnie chudy talent sportowy, który po trzech piwach wygrywał wszystkie zawody lekkoatletyczne, na jakie go wysłano był 5 lat na pierwszym roku.

Basen stanowił integralną i poważna część edukacji, prowadzoną również przez Studium Wychowania Fizycznego.

Nie wszyscy na pierwszym roku umieli pływać, więc należało ich nauczyć. Celował w tym magister o pseudonimie ”Sztary”.

Stawiał delikwenta w slipach i czepku na słupku nad głęboką woda.

- Szkacz sztary! –mówił do niego ”Sztary”.

-Nie umiem pływać, panie magistrze-

-Szkacz sztary –powtarzał “Sztary” lekko podnosząc głos.

Zrozpaczony student-marynarz skakał i natychmiast zaczynał tonąć.

Przed śmiercią wynurzał się jednak kilkakrotnie na powierzchnię, gdzie czekała na niego uśmiechnięta twarz “Sztarego”.

-Widzisz sztary, umiesz pływać, czemu kłamiesz?-wyrzucał mu “Sztary”

Facet zaczynał wtedy przeważnie w siebie wierzyć i dochlapywał się jakoś do drabinki.

Jeśli jednak delikwent uparcie robił „za siekierę”, ”Sztary” ratował go podając mu kij.

Kiedy jednak nieszczęśnik go chwytał “Sztary” kij puszczał śmiejąc się okrutnie.

Tonący student - marynarz trzymał bezsensownie kij, który nie gwarantował mu nawet trzech lat MarWoja.

Albo wtedy ratował kij i siebie, albo prosił z wody o skreślenie z listy studentów.

             Chciałbym wspomnieć jeszcze o języku angielskim. Był on w naszej szkole przedmiotem stanowczo nie docenianym, nad czym bolała jedna z najszlachetniejszych postaci naszej szkoły, pan Władysław Kanik. Na dobrą sprawę, znając angielski można się nawigacji, stateczności i w ogóle wszystkiego nauczyć na w morzu z książek, które powinny być dostępne na każdym porządnym statku.

Niestety zamiast większej ilości angielskiego mieliśmy PNP(Podstawy Nauk Politycznych), i filozofię marksistowska.

Książkę Kanika “English for Ships Officers” woziłem długo ze sobą na statkach i wiele razy z niej korzystałem.

Pan Kanik nie mógł zrozumieć, że tak można lekceważyć język, bez którego nie da się przecież pracować na morzu.

               Ten pierwszy semestr jakoś z angielskiego zaliczyli wszyscy, z wyjątkiem jednego studenta.

                “Góral” nie mógł się niestety nic się nauczyć i w ogóle nie wierzył, że gdzieś tam mogą mówić w jakichś tam językach obcych.

Pan magister zlitował się jednak nad “Góralem”..

-Dobrze – powiedział - Dam panu ostatnią szansę-

Napisał na tablicy “MÓWIĘ PO ANGIELSKU” i wywołał “Górala” na środek sali.

“Góral” uśmiechnął się z ulgą.

-Aj...spik - zaczął bez zająknienia....AJ SPIK!!!::-czółko “Górala” zmarszczyło się nad białymi brewkami w intelektualnym wysiłku -...jak do cholery może być po angielsku “po”?-

Spojrzał na nas, ale nic nie odczytał.

-Aj spik...Aj spik.. - rozpędzał go życzliwie, z nieukrywaną nadzieją lektor

-....after england - dokończył “Góral” z ulgą i uśmiechnął się szeroko.

I tak przetrzebieni zimową sesją, wynędzniali po zimie i akademickiej stołówce, wystawiliśmy swoje blade i chude twarze na wiosenne słońce. Najbliższa przyszłość miała nam przynieść pierwsze praktyki morskie, które miały trwać dwa tygodnie i odbywać sie na “rzygaczach” czyli “Zenicie” i “Horyzoncie” i na “Janie Turlejskim”.*

               “Turleja” odziedziczyliśmy razem z budynkiem szkoły po rozwiązanej PSRM.**

                  I pewnego słonecznego dnia zjawiliśmy się na szerokim, drewnianym pokładzie “Turleja” z workami żeglarskimi.

“Turlej” miał “duszę” i lubiło się go od razu. Był to trawler burtowy, zbudowany w latach pięćdziesiątych i była to bardzo udana seria. Statki były “dzielne”, siedziały w wodzie głęboko na 5.60 m. a bak był wysoko zabudowany. Maszyna parowa dawała niespotykany na motorowcach komfort jazdy, ze względu na cichą pracę.

Do tego wszystkiego na dziobie był wygodny kubryk, szerokie koje, no a już kuchnia na “Janie Turlejskim” to była cała legenda.

Słyszeliśmy o niej na długo przed zamustrowaniem. Nie była gorsza niż na “Batorym”, a podczas jednego rejsu nie powtarzała się nawet zupa.

                 Kapitan Gorządek był jak cały statek – człowiek - legenda.

Legenda kapitana dotyczyła spostponowania jakiegoś członka rodziny królewskiej, ale to nic pewnego.

Pewne było natomiast, że kapitan dbał o nas jak matka, pilnował żebyśmy byli ciepło ubrani i pytał co byśmy zjedli na obiadek.

Byczyliśmy się więc na pokładzie “Turleja” w wiosennym słońcu i czuliśmy się bardzo dowartościowani.

“Jan Turlejski” miał nad mostkiem zbudowany drugi mostek ”szkoleniowy”. Tam to braliśmy pierwsze namiary, kreśliliśmy je na mapach i cieszyliśmy się kiedy się “cięły”.

Załoga była jak statek i kapitan, wykłady ilustrowali tysiącem marynarskich opowieści, no może nie zawsze prawdziwych, ale zawsze śmiesznych.

Niestety praktyki upłynęły szybko, a nam się nie chciało wracać ani do szkoły, ani tym bardziej do szkolnej stołówki.

                 No i pewnego ciepłego dnia nasz statek zbliżył się do nabrzeża Prezydenta w celu zacumowania. Staliśmy w mundurach na baku i podziwialiśmy Gdynię, która podczas naszej nieobecności zazieleniła się.

Było nas do manewrów za dużo więc staliśmy i się gapiliśmy.

*ówczesne statki szkolne WSM.instrumentalne Horyzont i Zenit też na kadłubach trawlerów

** Państwowa Szkoła Rybołóstwa Morskiego

I nagle z jakiegoś tam powodu marynarz ze stałej załogi musiał związać pęknięta cumę, czy szpring. Zrobił to bardzo sprawnie.

-Ale pan bosman węzeł gordyjski zawiązał-podlizał się mój sąsiad.

-Ty się student lepiej lepiej węzłów naucz - brzmiała odpowiedź - to nie jest żaden “gordyński”, tylko “cumowniczy angielski”! -

Po zejściu z “Turleja” oprócz drzew zazieleniła się plaża pod akademikiem, bo nasze przydziałowe koce były zielone. Byczyliśmy się na piasku nie przejmując się letnią sesją, choć każdy z nas miał pod głową jakąś książkę dla świętego spokoju.

Wieczorem natomiast chodziliśmy bulwarem na spacery. Byly to niezapomniane spacery -z jednej strony w świetle księżyca pluskało cichutko morze, z drugiej w ciepłym tajemniczym mroku pachniała świeża zieleń.

Na końcu bulwaru stał zaś kiosk z piwem, który nie pachniał, ani nie był tajemniczy, piwo było ciepłe, ale tanie.

Bulwarem spacerowały dziewczyny, po dwie, trzy sylwetki w letnich sukienkach majaczyły się w mroku. Spacerowały podniecone wiosennym, instynktownym niepokojem.

Kiedy je zaczepialiśmy, jeżyły się niby obrażone, ale przecież po to tu przyszły.

Sesję letnia przeszedłem w zerówce, matma poszła gładko, fizyka, chemia i elektrotechnika też, kreski już nie było.

Wakacje skrócono nam o “praktyki robotnicze”.

Przyjechaliśmy do Gdyni już w sierpniu i praktykowaliśmy robotniczo w porcie, przy przeładunku statków.

Mieszkaliśmy w akademiku i co rano w drelichach i roboczych buciorach z czubkami okutymi żelazną blachą maszerowaliśmy czwórkami do portu ulicą Portową, potem przez przejazd kolejowy i ulicą Chrzanowskiego. Nieśliśmy z sobą zawsze pudło z drugim śniadaniem, czyli “kanapkami “, czyli plasterek najtańszej kiełbasy ściśnięty dwoma kawałkami starego chleba.

Czarną gorzką kawę dawali nam w porcie, “na rejonie”.

                          Wydano nam “haki szatuerskie” pouczono o BHP. Robota była “na dniówkę”, albo “na akord”.

Na dniówkę był na przykład kauczuk. Kauczuk przywieziony z Indonezji był w magazynach w postaci 110 kilowych kostek, spiętrzony w “góry” w magazynach. I z takiej “góry” brało się każdą kostkę na dwukółkową taczkę, ważyło, a “liczman” zapisywał to w “tallyshicie”

Potem zdejmowało się ją z wagi i wiozło w inne miejsce, gdzie formowano z nich “sztaple”.

    Trzeba było uważać na spychane z góry kostki kauczuku, bo taka kostka pomimo stukilowej wagi odbijała się jak piłeczka, a człowiek podcięty taką kostką padał jak szmata.

    Bele bawełny ważyły po 330 kg, ale były foremniejsze i łatwiejsze do brania na taczkę, więc robota była przyjemniejsza, no i “na akord”.

       Najlżejsza robota jaką dostałem w porcie było oznaczanie worków na kawę.

Kładłem każdy worek na stole, przykładałem szablon i malowałem:

                                         ROBUSTA

                                     IVORY COAST

Wszystko to się odbywało po kostki w zielonej kawie.

    Właściwie te praktyki robotnicze mi się przydały. Później już jako oficer używałem mojej znajomości portu i portowych ”układów”.

     Poza tym “byłem w porcie dokerem” nieźle brzmi w życiorysie.

Praktyki robotnicze mieliśmy w sierpniu, potem jakieś wojskowe zgrupowanie i płynne przejście w rok akademicki 1970/71. Zieleń na bulwarze stała się ciemna, a potem zaczęła żółknąć i czerwienieć. Morze prowokowało jeszcze niebieścieniem, ale mało kto decydował się zastygnąć w jesiennym słońcu na plaży.

      Jeździliśmy raczej do Sopotu na festiwal, koncerty Czesława Niemena, czy jakieś “jam-session”. Melodią tamtej jesieni, przynajmniej dla mnie była “Sitting on the deck of the bay” w wykonaniu Otisa Readinga.

Upłynęło trochę czasu, lataliśmy do szkoły i na wojsko, w soboty z dyskoteki przemycaliśmy do pokojów dziewczyny, zbliżało się przyjemne Boże Narodzenie, które poprzedzało nieprzyjemną zimową sesję.

              I któregoś dnia bodaj we wtorek 15 grudnia dowiedzieliśmy się, że w Gdańsku są rozruchy.

       Poszło o podwyżki cen mięsa. My wprawdzie za 620 zl miesięcznie byliśmy prawie wegetarianami, ale parę dni wcześniej był spis powszechny, a my dorabialiśmy jako rachmistrze spisowi. Ja dostałem dwie ulice na Kacku. Pamiętam jeden dom, gdzie rodzina siedziała cały czas w domu, bo nie mieli w czym wyjść, a w domu nie było podłogi, tylko jedna deska od drzwi do łóżka.

Dla takich rodzin nawet mała podwyżka to był dramat.

                       W czwartek 17 grudnia o szóstej rano obudził nas wystrzał z armaty. Pobiegliśmy na ostatnie piętro akademika, ale w ciemnościach nic nie mogliśmy dostrzec. Słyszeliśmy tylko serie z karabinów maszynowych.

Uformowano nas w kolumny i zaprowadzono do szkoły, co chwilę licząc, czy nikogo nie brakuje. Wzdłuż Skweru Kościuszki stały Scoty. Żołnierze na nich siedzący pośród zwisających taśm z nabojami wyglądali jakoś “niezdrowo”.

Wszędzie niósł się smród gazu łzawiącego. W szkole były wyraźne ślady czyjejś nocnej obecności. Mnóstwo butelek po wódce, o nigdy przedtem nie widzianej naklejce.

Spod MIRu co chwilę startowały helikoptery i odlatywały w stronę miasta. Niektórzy wykładowcy w tym dniu mieli łzy w oczach, niektórzy kpili.

Przez następne dni echo niosło po ulicach ogłaszane przez megafony komunikaty godzinie milicyjnej.

Mieliśmy po 20 lat, ale nasz dziekan czuł się i tak za nas odpowiedzialny i osobiście dopilnował, żeby jak najszybciej wysłać nas do domów.

Siedemdziesiąty rok to było jednak dla mnie największe przeżycie. Ktoś w końcu się odważył powiedzieć “nie”.

                   Sesja zimowa poszła mi w zerówce, ale już nie tak łatwo jak poprzednia. Wydało się, że się nie uczyłem. Z matmy trzy i pół w zerówce dostałem już raczej przez tradycję.

Zresztą żyliśmy już przyszłością. Po krótkim, dwumiesięcznym, czwartym semestrze mieliśmy płynąć na “Darze” w poważny, daleki rejs, dla wielu z nas najpięknięjszy i niestety ostatni w życiu.

                         Wtedy we trzech w naszym pokoju wpadliśmy na nowy sposób zarabiania pieniędzy. Postanowiliśmy w Centrali Handlu Opałem, na ul. Jana z Kolna wyładowywać węgiel.

                 Dostaliśmy czterdziestotonowy wagon do rozładunku, łopaty, taczki i mogliśmy zaczynać.

                   Węgiel należało załadować na taczkę przewieźć węgiel kilkanaście metrów po desce, wywalić i wrócić do wagonu.

           Obok nas pracowało paru niezamustrowanych rybaków z pobliskiego “Domu Rybaka”. Pokazali nam jakie wagony wybierać i jak wyładowywać możliwie najmniejszym wysiłkiem. Płacono nam 11 zł za tonę. Pracowali tam również różnego rodzaju “elementy”, którzy tam mieszkali, pili i pracowali. Byli mali i chudzi, ale ich sprawność wyładunkowa była dużo lepsza od naszej.

Przeważnie wyładowywali dwa razy szybciej, a potem zapalali papierosa i się nam przyglądali.

Po pierwszym dniu pracy nie poszliśmy w ogóle do szkoły, trochę ze zmęczenia, a trochę, bo nie mogliśmy się domyć.

Za to weekend kupiliśmy litr winiaku Klubowego i polecieliśmy polować na dziewczyny do naszej dyskoteki w klubie Capella.

Niestety źle się umówiliśmy i żaden nie chciał się wynieść z pokoju i zostawić kolegi sam na sam z partnerką.

Więc ta sesja po czwartym semestrze zakończyla się dla mnie fatalnie, z astronawigacji komisem , który miałem zdawać we wrześniu. Nie uczyłem się, a w roczniku astronomicznym Browna ogladałem tylko reklamy.*

F Fot. Akademicki Kurier Morski wrzesięń 2018image







sailorwolf
O mnie sailorwolf

Jestem emerytowanym marynarzem.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości