Byłam na spacerze z psami. Mam trzy (zresztą zawsze miałam psy). Każdy z innej parfii, ale od lat stanowią... stado. Obserwuję jako ta "alfa" na co dzień i widzę, co się dzieje. Jeden z nich "rządzi", ale nie siło. Raczej godnościo osobisto. Sytuacje bywają takie, że na dworze, gdy jeden zapodzieje się gdzieś za krzakiem, to pozostałe czekają i nijak je dowołać, póki ten któryś trzeci się nie pojawi na horyzoncie. Nie ma róznież żadnych dyskusji między nimi przy miskach z jedzeniem. Każdy wie która czyja, a jak się wymieniają, to jakby za porozumieniem stron. Poza tym lubią ludzi i inne psy. Są uśmiechnięte i życzliwe bez względu na napotkany rodzaj tudzież gatunek.
I mam sąsiada. Jego pies jest zdziczały, napada na wszystko co się rusza, bo jest wciąż zamknięty w domu i zero kontaktu osobistego i emocjonalnego ze światem, więc nie daj Panie, jeśli wyściubi nos, by zobaczyć dwunoga lub innego czworo. Facet wypuszcza go na podwórko o 4tej rano, żeby na kogoś nie napadł i szybko chowa się nazad do domu. Zza drzwi mieszkania ten pies chce podczas całej doby wyszczekać całą swoją złość i samotność, a jeśli niechcąco spotka się z kimś poza tymi drzwiami, to tylko by odgryżć krtań. Strasznie mi żal tego zwierzaka. Życie jest dla niego katastrofą, a każdy na świecie jest jego wrogiem. To musi być bardzo ciężki psi los. Nawet jeśli najedzony, ale gdzie ta rzeczywistość, radość, powietrze, przestrzeń...?
Taka ot... społeczno - polityczna analogia mnie naszła.
Inne tematy w dziale Rozmaitości