Człowiek ma 3 lata i jedzie na wakacje nad morze. Kiedyś oczywiście podróż wyglądała inaczej. Można było wisieć między przednimi siedzeniami samochodu, albo klęczeć tyłem do kierunku jazdy i patrzeć co tam słychać z tyłu, a jadło się na trawie pod lasem jajka gotowane na twardo, kanapki z kotletem schabowym i popijało herbatą z termosu. Najbardziej wkurzające były pomidory, z których sok leciał po rękach do łokci oraz oczywiście nigdy w koszyku z prowiantem nie można było znaleźć soli, która "na pewno gdzieś jest!!!".
I tak się człowiek przemieszczał od dzieciństwa do dojrzałości z modyfikacją polegającą wyłącznie na tym, że trzeba zapinać pasy, a jedzenie, picie i sikanie jest przy drodze maksimum co kilometr.
Ale to nie ma znaczenia. Liczy się cel.
Cel zawsze co roku był ten sam. Chociaż na chwilę. Na weekend, tydzień, dwa... Oby tylko! Że jest nadmorską dziurą? Jest. I może niech tak dla najwielszu zostanie. Mnie tam nie potrzeba straganów z klapkami i fliperów. Wystarczy poznać ludzi i pozostać na zwasze "ich". Oraz vice versa, bo to trudne wkleić się w zamknięte środowisko i nie byc traktowanym jak "przybysz", "letniczka", "miastowa"... Trzeba sobie zapracować, by móc pozmywać w kuchni gospodyni jej(!!!) naczynia, dostać klucz od chałupy, albo wejść pod jabłonkę i bez pytania pozbierać sobie jabłka. Mało tego... To nie działa tak, że dalej idzie automatem... Moje dziecko też musiało sobie samo na to zapracować. Życzliwością, uśmiechem, "proszę" i "dziękuję". Moi przyjaciele również... Normalnością i zwykłym codziennym zachowaniem typu "Idę do sklepu!!! Kupić wam coś???".
No i ja tam w tym miejscu wakacyjnie się wychowałam. Synowie gospodarzy w ciągu kilku lat stali sie moimi przyszywanymi braćmi, ich rodzina moją wakacyjną rodziną, a powitania zawsze kończyły się przygniecionymi kośćmi i bólem mięśni. Jako i pożegnania. Z czasem właścieiwe nie musiałam meldować, że przyjadę. Sama, czy z synem... Chałupa zawsze otwarta, a cała wiocha zawsze czekająca.
I dzisiaj dowiedziałam się, że jeden z tych moich "przyszywanych" braci... nie żyje. Dwa lata młodszy ode mnie. Rocznik 71. Ludzie, którzy wezwali pogotowie na jakiejś imprezie trzy miejscowości dalej powiedzieli, że to był atak padaczki, ale szpital stwierdził, że takie obrażenia na to nie wskazują. Policja, Prokurator, sekcja zwłok...
A rodzina i wioska chciała spokojnie pójść w sobotę na pogrzeb. Niestety. Wszczęto dochodzenie. Trzeba czekać. Grzeczny nie był, ale nie tak kończy się w wieku 41 lat.
Nie zmienia to faktu, że to miejsce nie będzie już takie samo. Może nie ze względu nawet na brak "Bosego" (tak na niego mówili), ale... oni... oni będą inni.
Ci, którzy zostali ze swoimi myślami.
Zjadło by się loda z "Ptysia".
Bardzo mi smutno. I wkurza mnie bezsilność i odległość.
Przez telefon łatwiej było przekazać ukłony, ale co ja im powiem jak tam pojadę? Może po prostu jak zwykle wejdę do ich kuchni i obiorę ziemniaki.
Inne tematy w dziale Rozmaitości