Pogubiłam sie troszkę w kalendarzu wyborczym naszego kraju... 29go września (tegoż roku!) mamy poznać kandydata na kandydata z ramienia PiS. Czyli co? Ulegnie on/ona hibernacji do czasu wyborów, czy zostanie wysłany/na na zgrupowanie surviwalowe, by jak ten Rocky Balboa powrócić po morderczym treningu z samym sobą na zwycięską walkę?
Coś mi się wydaje, że strategicznie, to ten myk nie został dopracowany. I mówię to z pewnego rodzaju troską. No bo jak to ma wyglądać od tegoż ogłoszenia namaszczonego aż do dnia wyborów? To jeszcze kilka lat przecież. Obawiam się, że tak około stycznia albo diametralnie zmieni się ochota kandydata na kandydata, by kandydować, albo (nie daj Panie) potrąci pod wpływem 0,4 promila faceta na rowerze, albo przyjdzie na jego/jej adres paczka adresowana do kanarka z zawartością pozostawiającą wiele wątpliwości lub też tłum wynoszący go/ją na ramionach aż ponad świebodzińską koronę nagle koło czerwca przyszłego roku po prostu się rozmyśli.
Nie wiem kim jest ten "ktoś", kto ma iść na czele tablicy ogłoszeń w postaci tego trójimiennego tłumu, ale... albo zazdroszę mu głupoty, albo współczuję odwagi.
Przyznam, że na miejscu kandydata na kandydata wypiłabym szklankę zimnej wody. Zamiast.
Inne tematy w dziale Rozmaitości