Mam czasem wrażenie, że można lepiej, ale pośpiech - ku uciesze diabła - ciut trywializuje coś, co ma szanse na majstersztyk.
Taki "Hrabia Monte Christo" na przykład... I czyta się i ogląda się w wielkim skupieniu i z dużą dozą pewnego rodzaju podniecenia oraz oczekiwania... Fabuła trzyma w napięciu, jest dosć zakręcona, postaci się mnożą, a wątki zazębiają. Intryga powoduje stopniową kumulacje emocji, wypieki na twarzy pulsują i nagle "pssst" jak z rowerowej dętki... Właściwi kochankowie żyją długo i szczęśliwie, a ramię sprawiedliwości odchodzi w siną dal.
Chodzi mi o to, że za każdym razem gdy zbliżam się do tego tekstu lub jakiejkolwiek adaptacji mam nieodparte wrażenie, że ktoś faceta na końcu poganiał. Dumasa znaczy. Jaki wpływ na to miał jego współpracownik w pisaniu (niejaki Maquet) nie wiem, ale ponieważ wtrącał się już do "Trzech muszkieterów", to i tu pewnie miał jakieś finansowe, albo autorskie racje. Ich sprawa, ale samodzielna kontynuacja by się przydała.
Jakaś analogia do współczesności? Owszem.
Mamy bowiem narodową tendencję do literackiego budowania napięcia oraz tworzenia bohaterów pozytywnych i negatywnych - w tym pozytywnych ogarniętych misją słusznej zemsty i negatywnych udających różowe króliczki. I tak dumasowskim wzorem okazuje się, że dobrych na świecie nie ma. Zostają tylko naiwni.
Tym samym - nie stać nas na jednego autora, bo zawsze znajdzie się durny podpowiadacz, z wizją i/lub argumentami, które nawet najlepszą powieść zakończą w pośpiechu i bez wyrazu. Nazywamy to demokracją ze strachu przed tym, żeby przypadkiem nie padło słowo "autorytaryzm".
No. I tak sobie mamy w tym kociołku. Mieszamy, mieszamy, wrze i bulgocze, a na końcu i tak śmietana się warzy.
Inne tematy w dziale Rozmaitości