Dramatyczny stan polskiego szkolnictwa wyższego! "Gazeta Wyborcza", w serii publikacji zatytułowanych "Wyższa Szkoła Wstydu", odsłania nędzę polskich uczelni. Najpierw - aby było naukowo i obiektywnie - sondaż, z którego wynika, że 90 % studentów i wykładowców buja w samozachwycie nad uczelniami i nad sobą. Potem - aby było naukowo i obiektywnie - zestaw, dobranych według bliżej niesprecyzowanych kryteriów, wypowiedzi studentów, według których polskie uczelnie (również publiczne) to obraz nędzy i rozpaczy. Większość studentów twierdzi, że na połowie uczelnianych zajęć niczego się nie nauczyła - alarmują dziennikarze. Tylko na połowie? Znam takich, którzy twierdzą, że w trakcie całych studiów niczego się nie nauczyli - wszystkiego dowiedzieli się z notatek przepisanych od kolegów, z internetu i "z życia". Bałwan i głąb niemal zawsze twierdzi, że szkoła to strata czasu, i niczego nie uczy.
Po co ta kanonada? Odpowiedź daje pani Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego: skoro wykładowcy i studenci są tak pełni samozadowolenia - a wiadomo przecież, że z polskim szkolnictwem wyższym nie jest zbyt dobrze - zatem jego kondycję powinny oceniać czynniki zewnętrzne, i one to powinny zaproponować niezbędne a zbawienne remedia. Czynniki zewnętrzne - czyli ministerstwo i wynajęte przez nie firmy audytorskie, plus przedstawiciele wybranych uczelni prywatnych, bez przejmowania się głosem środowisk akademickich z uczelni publicznych czy PAN-u.
Nie twierdzę oczywiście, że polskie szkolnictwo wyższe jest w stanie kwitnącym. Tyle że w larum gazetowowyborczym zabrakło (poza wypowiedzią Karola Modzelewskiego) wejrzenia w jedną z przyczyn złego stanu rzeczy - w drastyczną mizerię nakładów finansowych na uczelnie i na naukę, zjawisko od 20 lat tak utrwalone, że już chyba zdążono się do niego przyzwyczaić. To żenujące nakłady na szkolnictwo wyższe wygenerowały wiele rozpowszechnionych dziś patologicznych zjawisk, jak: chałturzenie kosztem pracy naukowej, branie etatów na kilku uczelniach, prowadzenie zajęć dla zbyt licznych grup studentów, redukowanie zajęć typu laboratoryjnego i seminaryjnego, zwiększanie ponad zdrowy rozsądek ilości studentów zaocznych, po to tylko, by zwiększyć dochody wydziału. Przez 20 lat zjawiska te okrzepły, i przyniosły usadowienie się na uczelniach licznych zastępów miernot żyjących z uprawianej byle jak i taśmowo dydaktyki, a także z rozmaitych chałtur, zaś naukowo zupełnie jałowych, często wręcz nie prowadzących żadnych badań, poza kompilacjami, mało różniącymi się od plagiatu. Jeremiady i darcie szat nad tymi - godnymi potępienia, jak najbardziej - zjawiskami, bez uwzględnienia ich praprzyczyny, to jednakowoż cyniczna demagogia.
Dyskusje o poprawie jakości kształcenia na wyższych uczelniach zwykle też ignorują fakt, że studia podejmują ludzie ukształtowani przez szkolnictwo niższych szczebli. A nasze szkolnictwo niższych szczebli produkuje dziś co najwyżej ćwierćinteligentów, zaś w pewnym procencie - półanalfabetów. Musi to wpływać na zasadnicze obniżenie jakości nauczania na uczelniach wyższych, nawet tych najlepszych. Nowych studentów trzeba uczyć wielu rzeczy od podstaw; nie tylko co do faktografii, ale przede wszystkim - w ogóle nauczyć ich myśleć, i poprawnie myśli formułować. Kiedy zaś sztuka ta, rzadko zresztą, się powiedzie, i student jest gotowy, by zacząć wreszcie serio studiować - kończy się drugi rok studiów, i już trzeba się specjalizować, pisać pracę licencjacką, jak to wymyślili geniusze, którzy zadekretowali, jako powszechnie obowiązujący, dwustopniowy system studiowania.
Jan Hartman celnie i dosadnie opisał, jaki poziom reprezentuje znakomita większość wstępujących dziś w mury Almarum Matrum
Dodam, że absolwenci "dobrych liceów" zwykle (poza zupełnymi już wyjątkami, jak ci po "Bednarskiej") też są produktem systemu wbijania do głów rozproszkowanej faktografii, weryfikowanej robionymi taśmowo testami. Im też z trudem przychodzi myśleć samodzielnie, i coś napisać samodzielnie (tj. bez "klucza" i polecenia typu "podaj trzy argumenty za i trzy przeciw, napisz czy jesteś za czy przeciw, i dlaczego za"). Ich awantaże, w stosunku do reszty, to po prostu lepsze wykucie faktografii, i większa umiejętność "wstrzelenia się w klucz"; wstrzelenie się w klucz to podstawowa kwalifikacja potrzebna przy zdawaniu matury.
Upadek szkolnictwa to wspaniała okazja dla biznesu okołoedukacyjnego - oferty kursów maturalnych, fakultetów, korepetycji, idą w setki, a może i w tysiące. Skoro szkoła nie uczy jak należy, to potrzebne są dodatkowe zajęcia - tak rozumuje wielu rodziców i uczniów. To złudzenie - te dodatkowe zajęcia prowadzone są według tych samych reguł, co zajęcia szkolne (co więcej, często przez tych samych, nudnych i niedouczonych, belfrów) - zakuć, wypełnić test, wstrzelić się w klucz. Nawet gdyby korepetytorzy lub prowadzący kursy maturalne mieli inne, ambitniejsze plany - nie mogą odstąpić od tępych zasad edukacji przedmaturalnej; wszak ich zadaniem, za które im się płaci, jest przygotować uczniów do otrzymania jak największej ilości punktów, nie jest ich zadaniem nauczyć uczniów myśleć, stawiać pytania, rozwijać zainteresowania. Niewielu zresztą parających się okołoedukacyjnym biznesem w ogóle pomyślałoby o wyjściu poza wymogi i schematy nowej matury. Konkurencja ostra, to i sposoby zdobywania klientów niebanalne - jedna z "firm edukacyjnych" reklamuje się jako "Nakręceni Eksperci"...
Biznes okołoedukacyjny karmi się nędznym poziomem szkolnictwa również poprzez to, że ów nędzny poziom pozwala zarabiać tanim kosztem. Pozwala zarabiać kiepskim nauczycielom, w szkole i poza szkołą, pozwala też zarabiać autorom kiepskich "pomocy dydaktycznych". Przeglądałem wydane przez wydawnictwo Operon "Vademecum Matura 2010 Historia". Szata graficzna efektowna, aż chce się czytać. Zupełnie przypadkowo otworzyłem na stronach poświęconych starożytnemu Rzymowi. I czegóż się tam można dowiedzieć? Że senat zatwierdzał ustawy uchwalone przez zgromadzenia (comitia oraz concilia plebis). Jest to nieprawda w odniesieniu do okresu najpóźniej po 287 p.n.e. Nie jest to tylko szczegół chronologiczny - twierdzenie o rzekomej ustawodawczej funkcji senatu fałszuje zasadniczo specyfikę ustroju typu polis (którego rzymska res publica była wariantem). Dalej, jeszcze ciekawsza informacja - otóż w tzw. Późnym (IV-VI w.) Cesarstwie Rzymskim miał istnieć urząd kanclerza. No jak cesarz był, to i kanclerz musiał być, przecież...Nie jest to kwestia tylko niefortunnego wysłowienia się, użycia terminu, który w użyciu w omawianej epoce nie był; machina administracyjna Cesarstwa nie znała nikogo, kto by odpowiadał kanclerzowi w europejskich monarchiach w średniowieczu czy w XVI-XVII w. I tak dobrze, że autorzy Vademecum nie wynaleźli w Cesarstwie Rzymskim wezyra lub szoguna. Ci eksperci są chyba nakręceni...Powie ktoś: szczegóły. Wiedza składa się z takich "szczegółów"; a była to losowa lektura kilku zaledwie stron tej publikacji.
Inne tematy w dziale Technologie