W salonie24 trwa dyskusja, czy można uznać, że ja w ogóle mogę być człowiekiem uczciwym, przyzwoitym i wyznającym jakieś wartości. Jako ateista. W rzeczywistości jestem agnostykiem, ale dla wielu piszących ta dystynkcja praktycznie nie istnieje.
Pani Ewa Pióro uważa, że mogę być uczciwy tylko wtedy, gdy uczciwość będzie leżała w moim materialistycznym interesie (chyba "materialnym", mianem "materialistyczny" obdarzamy ideologię, postawę lub motywację, Szanowna Pani), oraz że jestem bardziej podatny na zawody miłosne. To już przyprawiło mnie o desperację - może by tak się nawrócić, by móc zakosztować miłosnego szczęścia? Alem został wkrótce pocieszony - Potworniusz orzekł, że ateista też człowiek. No to przynajmniej nie należę do podludzi/nieludzi. Najlepszym lekarstwem na wywody odmawiające ateistom zacności, przymiotów i jakichkolwiek predyspozycji do czynienia dobrze (oraz do spełnionej miłości), okazało się Objawienie Chrystusa, zacytowane przez Consolamentum. Szkoda, że tak niewielu jest tu Chrześcijan.
Wiarę straciłem - jak to często bywa - jako nastolatek. A pobożny byłem, ministrant, kościół nie tylko w niedzielę, długie modlitwy. Już w mnie widziano księdza, a może i biskupa. Wiarę straciłem nie dlatego, bym popadł w liberalny hedonizm, kult pragmatyzmu i zatracił wszelkie wartości. Obraz świata, historii (i teraźniejszości) Kościoła, oraz moralności, jaki mi przekazywano, zderzył się z tzw. rzeczywistością oraz z lekturami. Ksiądz katecheta był miły i poczciwy, ale zupełnie nie był to ktoś, kto potrafiłby rozproszyć wątpliwości, czy choćby podjąć sensowną dyskusję.
Czas jakiś temu bywałem na rekolekcjach prowadzonych przez ojca Jana Andrzeja Kłoczowskiego. Motywacja - ciekawość, zwykła ciekawość (Kłoczowski to intelekt pierwszej klasy). I po kilku kazaniach Kłoczowskiego bliski byłem powrotu na łono Świętego, Powszechnego i Apostolskiego Kościoła. Czego zabrakło? Jakiegoś "pchnięcia", może jakiegoś doświadczenia życiowego w tym akurat momencie, może osobistego konkaktu z dobrym apostołem (w pierwotnym sensie tego słowa). Przede wszystkim zaś - ja musiałbym być chrześcijaninem integralnym, musiałbym zalecania Ewangelii potraktować w pełni poważnie, łącznie z tym, by zostawić wszystko i iść za Chrystusem. Nie interesowałoby mnie rytualne odprawowanie ceremonii, ani uspokajanie swego sumienia co miesiąc spowiadaniem się zawsze z tych samych grzechów (anegdota opowiedziana przez o. Kłoczowskiego: arystokratka do swego kapelana - grzechy te same, co poprzednio. Na to kapelan - i pokuta ta sama), ani kazuistyka pozwalająca na uznaniowe wybieranie sobie zaleceń Chrystusa (co praktykują bynajmniej nie tylko tzw. liberalni/otwarci chrześcijanie). Zatem chyba jestem człowiekiem bogobojnym, Boga się bojącym - ulękłem się Jego nadzwyczajnych, ponad ludzkie siły, wymagań. Tych zaś, co powiedzą, że się nie ulękli, zapytam, i o szczerą odpowiedź poproszę: czy miłujecie nieprzyjaciół swoich, dobrem im odpłacacie, krzywdy znosicie z pokorą, wybaczacie 77 razy, nie ułatwiacie sobie życia wygodnymi codziennymi kłamstewkami, dzielicie się z potrzebującymi, zajmujecie zawsze mniej zaszczytne miejsca, prawdziwie przedkładacie Boga nad mamonę, nie chełpicie się swą religijnością i swymi cnotami.
Do pani Ewy Pióro: znacznie bardziej od Pani sensownie i przekonująco o wierze swej potrafiła mówić moja prosta i słabo wykształcona babcia.
Inne tematy w dziale Kultura