Zacznjmy od tego, że Jarosław Kaczyński już wygrał wybory. Nawet jeśli 4 lipca nie zostanie wybrany prezydentem Rzeczypospolitej. Jarosław Kaczyński wygra i wtedy, gdy przegra po wyrównanej walce, stosunkowo niewielką różnicą głosów. Prawdziwa przegrana Kaczyńskiego byłaby tylko wtedy, gdyby Bronisław Komorowski uzyskał w elekcji przewagę miażdżącą. A na to się nie zanosi. Kaczyński przestawił PiS z defensywy, marazmu i narożnika do ofensywy. To przeciwnicy są w narożniku - Kaczyński zdezaktualizował dotychczasową antykaczystowską narrację. Przeciwnicy uparcie się jej trzymają, nie widząc jej dezaktualizacji. Nie potrafią odpowiedzieć skuteczną i adekwatną kontrnarracją wobec Kaczyńskiego przemienionego. Prawda, że to crescendo PiSu nie byłoby możliwe bez 10 kwietnia. Ale też Kaczyński umiał nadać obywatelskiemu przebudzeniu polityczną dynamikę, i przede wszystkim - co nie było łatwą sztuką - pożądany przez siebie, i jak się okazuje, trafny kierunek. Dodajmy, że kierunek dość różny od rozpędzonego i rozgrzanego po 10 kwietnia radykalizmu proPiSowców typu Jana Pospieszalskiego i redaktorów "Gazety Polskiej".
Rozważania nad tym, czy Jarosław Kaczyński po 10 kwietnia zmienił się naprawdę, czy tylko udaje, wydają mi się jałowe. Jak to jest naprawdę w umyśle i duszy prezesa - to mogą wiedzieć tylko osoby Kaczyńskiemu bardzo bliskie. Dla analizowania polityki ważne jest tylko to, że ta zmiana - zmiana języka, wizerunku, części haseł programowych - jest konsekwentnie podtrzymywana, od orędzia Kaczyńskiego do przyjaciół Moskali. Na tyle konsekwentnie, że stanie się nową jakością w polityce. Zmiana ta mierzy nie tylko w wybory prezydenckie - które, jak się rzekło, Jarosław Kaczyński już wygrał. Mierzy również, a właściwie przede wszystkim, w wybory parlamentarne i kadencję 2011-2015. I dalej.
Zastąpienie postkomunistów lewicą nie musi koniecznie być preludium do koalicji rządowej PiS z SLD. Daje jednak PiSowi szeroką "zdolność koalicyjną" - dotąd miał niemal zerową. Daje możliwość zawierania koalicji parlamentarnych w konkretnych sprawach, a także bliższej współpracy we władzach samorządowych. Ale nie o samo tylko skrócenie dystansu do SLD chodzi. Dotychczasowa narracja braci Kaczyńskich i PiSu jawiła się jako jawny anachronizm. Utrzymywanie, że za wszelkim złem w Polsce stoi Układ, w którym czołową rolę miała grać postkomunistyczna nomenklatura, było jawnym anachronizmem, w dwadzieścia lat po transformacji ustrojowej, po zmianach własnościowych, po powstaniu "nowych elit", po napływie obcego kapitału. Co więcej, dotychczasowy język PiS za desygnat Układu, sił antypolskich itd. wskazywał nie tylko SLD, ale lewicę i lewicowość w ogóle; może nie wprost, nie tyle w oznajmieniach polityków PiSu, ale już w rozumieniu wielu jego zwolenników czy proPiSowskich publicystów - tak.
Dziś to odium zostało przez Jarosława Kaczyńskiego zdjęte i anulowane. Dziś lewica, SLDowska czy nie SLDowska, nie musi być wrogiem polskości i ekpozyturą obych wplywów; może być politycznym przeciwnikiem, z którym się po prostu nie zgadzamy (nie kwestionując jego dobrych intencji i patriotyzmu), a i czasem partnerem we współpracy. Bo przecież i my, PiS, jesteśmy po trosze lewicą.
Jarosław Kaczyński czy Joanna Kluzik-Rostkowska nie są oczywiście "socjalistami" - ich społeczny program mieści się zupełnie w formule chrześcijańskiej demokracji. To tylko w Polsce, poważni, zdawałoby się, ludzie, mogą na serio mówić o socpopuliźmie, socjaliźmie itd. Kaczyńskiego. Czeka nas los Grecji - już widzę takie leady po wetach prezydenta Kaczyńskiego lub inicjatywach ustawodawczych rządu premiera Kaczyńskiego. Nawet 14-procentowy wynik Grzegorza Napieralskiego redaktor Wojciech Maziarski skwitował ostrzeżeniem przed losem Grecji...Dziennikarski mainstream, jak widać, cierpi na dość ograniczoną inwencję. Czemu tylko Grecją straszyć? A Argentyna? A prawda, tam bankructwo nastąpiło po rządach pieszczoszka neoliberałów Carlosa Menema, Argentyną straszyć nie będziemy.
Sukces Jarosława Kaczyńskiego, i względny sukces Grzegorza Napieralskiego pokazują - miejmy nadzieję - że wyborcy coraz mniej dają się nabierać na ten język jedynie słusznej drogi w gospodarce, ten język TINA, gdzie każda krytyka, choćby proponowała rozwiązania powszechnie przyjęte w Europie Zachodniej, jest przedstawiana jako etatyzm, populizm i demagogia - przez tych samych publicystów, którzy mają się za "proeuropejskich". Czego wszystkim lewakom, a także tym którzy są po trosze lewicą, serdecznie życzę.
Inne tematy w dziale Polityka