Druga połowa grudnia nie kojarzy mi się radośnie, tak ułożyło się moje życie. Gdy miałem sześć lat na kilka dni przed Bożym Narodzeniem zmarł mój Ojciec. Gdy miałem 64 lata na kilka dni przed Bożym Narodzeniem zmarła moja Żona. Tak paradoks – wszyscy czekali na Nadejście, a ja doczekałem się Odejścia.
Ale nie mam najmniejszych pretensji. Do nikogo.
Teraz wieczerzę wigilijną jadam z moim psem. Z wyboru. Nie stronię od ludzi nadal mi bliskich, odwiedzam ich w pierwszy i drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia. Ale w Wigilię odwiedzam tylko groby.
Mam nadzieję, że pies będzie mi towarzyszył do końca, choć z drugiej strony ja też nie chciałbym go zostawić samego. Choć stary bęcwał ma ogromne zdolności adaptacyjne.
Najlepiej wspominam pewną Wigilię spędzoną z Żoną w małym pensjonacie na Warmii w 1999 roku. Byliśmy tam sami. I pies. Jeszcze poprzedni. Śniegu po pachy, choinka prosto z lasu, potrawy przygotowane pieczołowicie przed wyjazdem. Najwięcej kłopotu było z jemiołą. Wokół było jej pełno, ale znajdowała się na nieosiągalnych wysokościach. Ale wreszcie jakoś się udało jej sięgnąć.
Do stołu zaprosiliśmy jedyną obecną w pensjonacie osobę, dziewczynę z okolicy, która tam pracowała jako sprzątaczka. To była piękna Wigilia, pełna ciepła nie tylko z płonącego kominka.
Wybaczam Świętom Bożego Narodzenia wszystko. Nawet tę szaloną, euforyczno-histeryczną krzątaninę przedświąteczną, która w dzieciństwie wydawała się tajemnicza i intrygująca, a z czasem stawała się coraz bardziej męczącą i irytującą rutyną.
Trudno nie cieszyć się w chwili, gdy Bóg się rodzi, a moc truchleje. Choć nie zawsze oznacza to radość… we własnym życiu.
Cieszmy się zatem.
PS. Czego życzę wszystkim, także potomkom Heroda, Ebenezera Scrooge`a, generała Zambika i pułkownika Molibdena.
Inne tematy w dziale Rozmaitości