Adam zarzucił łóżko na plecy. - No, to jedziemy do lokalu wyborczego. Jeszcze zdjęcie... Kuląc się ze śmiechu, ruszyliśmy przed siebie. - Bo ja - tłumaczył - muszę rano być pierwszy przy liczeniu wyników. A tak prześpię się w lokalu. I jeszcze kwiatek dostanę... Bo kto jest pierwszy, podobno dostaje kwiatek.
Była już godzina czwarta, gdy zaczynaliśmy wycieczkę, która miała się zacząć o drugiej, i to wizytą w lokalu wyborczym. Właśnie wychodziliśmy z domu, gdy coś kazało nam się zatrzymać. Oto przed bramą bloku ktoś akurat porzucił atrakcyjnie wyglądające łóżko składane. - Nie można go tak zostawić... - zatroskała się Iza. Łóżkiem tym postanowiliśmy obdarować ojca Izy a teścia Adama. W tajemnicy przed własną żoną zaprzychodował on i ukrył w altanie działkowej praktyczny sprzęt, dostarczony przez zięcia. Działka znajduje się niedaleko lokalu wyborczego, więc było nam jak najbardziej po drodze.
Ale do samego lokalu tym razem nie dotarliśmy. Bo ja - jak co łykend - przebiłam dętkę w tylnym kole. No, to wróciliśmy do domu. Następną godzinę, gdy w urzędach ważyły się losy Polski i Europy, my spędziliśmy w ponurym nastroju. Adam naprawiał rower. Iza i ja - nie mając nic konstruktywnego do robienia - zaczęłyśmy jeść drugi obiad. Nastrój był przy tym tak rozpaczliwy, że ja nawet odmówiłam jedzenia przy stole. Usiadłam na podłodze. Widząc to, Iza wzięła swoją miskę z zupą i też usiadła w korytarzu. Odbyła się, oczywiście, sesja zdjęciowa... Skończywszy zupę i sesję, Iza dokonała wyprzedaży nieużywanych ubrań, efektem czego w plecaku Włóczykija zbratały się ze sobą dętka rowerowa i dwie sztuki wytwornej damskiej bielizny. - Ale wiocha... - ocknęłam się nagle po niedzielnym obiedzie. - Czym Ty się przejmujesz? - prychnęła Iza. - Przecież my wciąż robimy wiochę! Rzeczywiście, nawet zdjęcie, które zrobiliśmy pół godziny później pod lokalem wyborczym, zatytułowaliśmy: "Nasze perspektywy we wspólnej rodzinie narodów Europy". Była to mianowicie scena: dwóch wykończonych kloszardów, siedzących na krawężniku przy rowerach obwieszonych sakwami, a nad nimi flaga Unii. - A co to tak pachnie? - zainteresowała się nagle Iza i obejrzała się wokół siebie. - Aha - zdziwiła się. Wcześniej umieściła była tyłek w klombie z pelargoniami, i teraz snuł sią za nią cudny zapach rabatki.
Tak w ogóle, to od godziny czternastej wybieraliśmy się na budowę obwodnicy autostradowej. Po drodze zmarudziliśmy czas na wiadukcie (no, bo było widać Góry Sowie i Bardzkie) i na drugim wiadukcie (no, bo Adam odkrył ślady niemieckiego mostu). A gdyśmy wreszcie wjechali w nadodrzańskie lasy, w tę bagienną plątaninę ścieżek i wykopków, słońce zaczęło powoli wycofywać się z nieboskłonu. - Fajnie tutaj.. - przerwał ciszę Adam, który prowadził całą grupkę przez ciemnozielony, rozśpiewany gąszcz (jakie tu echo...!). - Ale ja właściwie nie wiem, dokąd my jedziemy. Faktycznie, o tym, dokąd prowadziła droga w parnej dżungli, dowiedzieliśmy się dopiero na samym brzegu rzeki. Słońce szybko zmykało za horyzont, siejąc za sobą pomarańczowe promienie. U stóp jazu - zwanego popularnie dżezem - kotłowały się radośnie strugi wody. W ciszy skrzypiały łańuchy od barek, szumiały i chlupotały fale, Adam nucił jakąś tęskną dumkę... Na gładkie wody w oddali powolutku schodziły mgły... Wszechobecna wilgoć wciskała się do nosa, gardła, uszu i za koszulę. Popatrzyliśmy na brzeg: z torby napotkanego wędkarza cicho unosił się dym. - Torba się panu pali - zmartwił się Adam. - Ona się nie pali... To woda z niej paruje - odpowiedział z politowaniem pan wędkarz.
Nie zepsuło nam to humoru, ani nie odebrało pewności siebie.
Tu na razie torfowisko, ale będzie San Francisco.
A tu gdzie to trzęsawisko, będzie stał mój most
- śpiewaliśmy zachwyceni własnym odkryciem. Oto właściwy hymn dla miasta położonego na bagnach! Ale i to było mało. - Przy ulicy Ignuta miała baba koguta - stwierdziłam nagle i wszyscy parsknęliśmy śmiechem. - Przy ulicy Okrzei mieszkała banda złodziei. Przy ulicy Powstańców psy nie noszą kagańców... - kontynuowaliśmy starą grę, wymyśloną kiedyś w pociągu. Licytując się na rymowanki, przeprawialiśmy się przez doły, rowy, eksfabryki łodzi podwodnych, bunkry niemieckie, byłe poligony ozdobione hasłami o "mirze", "pabiedzie" i "drużbie wsjech narodaw Jewropy". Jechać tamtędy się raczej nie dało, wlekliśmy więc te rowery przy sobie, a z gąszczu dochodziły do nas żabie pyskówki (mnie przypominały one momentami bardziej szczekanie psów niż kumkanie...). Biedne żaby, już niedługo... - Tu teraz jest Rospuda, a będzie cywilizacja - orzekł wieszcz Adam, wskazując na potężne słupy pod estakadę. Przedzierając się przez chaszcze, jadąc po glebie jak masło, nurzając się w błocku, żółtej glinie, witając się z rodzinami kleszczy, wyszliśmy wreszcie na drogę.
- Studenci...? - zapytał Pijaczek z Wyglądu. - Nie? To może zbieracie materiały do gazety? - przyglądał się uważnie trojgu wariatów, którzy zatrzymywali się przy każdym słupku, torowisku i kupie żelastwa. PzW miał poczciwe błękitne oczy i był bardzo rozmowny. Opowiedział nam o historii Pilczyc, wyliczył, ile domów zostało zburzonych pod budowę autostradowej obwodnicy Wrocławia i już-już miał się udać w swoją stronę, gdy niechcący wyjawił, że pracował niegdyś w fabryce domów. - Ja też! - odpowiedział Adam. Zachwycony tą wiadomością Pijaczek z Wyglądu nie chciał rozstać się ze swoim nieznanym dotąd kolegą.
Ale niestety, mimo że takie osobistości bardzo nas lubią, ba, ciągną do nas, a i my uwielbiamy rozmowy z wszelkimi wyrzutkami, musieliśmy ruszyć na Południe. Prowadziła nas tam najpierw Ślęża, dobrze widoczna na tle żółtawego nieba, a potem... tory kolejowe. Żeby nie pchać się ruchliwą drogą, wpakowaliśmy się na tajną niegdyś bocznicę wojskową i w tak koszmarne krzaczory, że można w nich było straszyć ludzi, udających się akurat na wieczorne spacery. W krzakach śpiewały słowiki, nad głową latała sowa i samoloty, a za laskiem ponuro zgrzytał tramwaj (ale Adam wciąż myślał, że to żaby). Widzieliśmy coraz mniej, a wyobraźnia pracowała coraz lepiej, wszystkim trojgu. I szczerze mówiąc, nie wiem, czy miasto, które przemierzałam z takim samozaparciem wczoraj w nocy, jest tym samym, w którym obudziłam się dzisiaj rano...
Bezpieczni byliśmy dopiero na środku skrzyżowania, na wysepce z trzech stron otoczonej asfaltową jezdnią. Tam - by osłodzić ból rozstania - wyjęłam z plecaka czekoladę. - A może by tak usiąść? - pisnęła Iza, zmęczona. - Mam! - wrzasnęłam. - Oto fotel dla żuli. Zawoławszy Adama, przeszłyśmy na drugą stronę ulicy i usadowiły się na pojemniku na piasek o charakterystycznej wklęsłej klapie. - Salon dla żuli! - wyłyśmy w ciemnościach. Stojący obok kubeł natychmiast otrzymał miano lodówki, a tablica rozdzielcza - telewizora. - Kino mamy za darmo - zachichotała Iza, wskazując na oświetlony samolot lecący akurat nad nami. Siedzieliśmy w owym saloniku z przyjemnością i wspominali męczące popołudnie. Szczególnie wzruszała nas owocna wyprawa do lokalu wyborczego. Spotkaliśmy w jej trakcie znajomych Izy, którzy przyszli tu z dwojgiem słodkich maluchów: sielanka rodzinna... - Ale im fajnie... - westchnęła Iza z zazdrością. I nagle ją olśniło - Ale za to nie mogą przychodzić na wybory z łóżkiem!
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości