Dzisiaj weszłam do ostatniego pokoju w tym krótkim korytarzyku, który odróżnia oddział operacyjny od reszty. Weszłam po dwóch tygodniach przerwy (z racji potężnego kataru, z którym tutaj absolutnie nielzja). Zaczęłam świadomie od tego właśnie pomieszczenia. Może mi się tylko wydaje, ale w ostatnim pokoju zawsze leżą najbardziej poszkodowane. Albo może widać je najlepiej, bo są tam tylko cztery łóżka?
Tu, na całym oddziale pacjentki zmieniają się szybko. Ale ją rozpoznałam. Ta twarz zawsze miała wyraz spokoju i cierpliwości. Jeszcze gdy leżała "na drugim końcu", pani ta od razu rzuciła mi się w oczy, bo jako jedyna miała głowę bez włosów (no, czyli po chemii). I była tu najmłodsza, może nawet taka jak ja? (Czuję zimny dreszcz). Była tu, jak dla mnie, od zawsze. Reszta - starsze panie - spoko, przychodziły na zabieg i odchodziły po kilu dniach. Ona wędrowała z łóżka na łóżko. Widziałam to z tygodnia na tydzień. Najpierw leżała i mogła obsłużyć siebie samą (raz pomagałam jej założyć skarpetki). Dwa tygodnie później w innej sali zastałam ją, jak siedziała na łóżku pod oknem. Siedziała i rozmawiała! Pomyślałam, że już jest dobrze. Teraz zobaczyłam ją chyba zupełnie osłabioną, bo na wpół śpiącą. Też w chustce na głowie.
Dzisiaj weszłam do ostatniego pokoju. Ja, jak to ja, już w progu zagadałam się z trzema na raz. O głupotach, czyli jak to kiedyś nieszczęśliwym dzieciom w szkole wmuszano tłuste, gorące mleko. I o tym, że stare konie - jak określiłyśmy dziarsko siebie same - powinny pić zamiast mleka jogurty. Myślałam, że wpadnie w szał na to głośne trajkotanie. A ona tymczasem nie wściekła się wcale, tylko leżała dalej uśmiechnięta. Ale widać było, że zupełnie bez sił. Pochylił się nad nią jeszcze mężczyzna w niebieskim podkoszulku, z którym wymienili delikatny pocałunek, i on po chwili wyszedł.
Kiedy ja wreszcie poszłam dalej, na radioterapii spotkałam blondynę, jnajwyraźniej uż dawno po operacji. - Aaa, to pani? Ja panią pamiętam z tamtego oddziału! - ucieszyła się Stara Baba. - Miło być pamiętaną właściwie bez powodu - pomyślałam. I zobaczyć kogoś znowu, tym razem "żywego", dziarskiego. Ja to już nazwałam dawniej. To jest tak, jakby słońce zahaczyło promieniami o moją sylwetkę i ciągnęło się za mną przez cały smutny, szary korytarz.
Ludzie, którzy tu leżą, nie zrzędzą, nie trują, choć oni akurat mieliby o czym. Płaczą, tak, po cichu... W ukryciu opowiadają o marzeniach i strachu. Ale jestem już niemal pewna, że to nie odwiedzający ich, ale oni - nieświadomie - podtrzymują na duchu odwiedzających, obojętnie w jakim zakresie. Myślę o łagodnym uśmiechu młodej kobiety w chustce, który towarzyszy mi od kilku tygodni tu i tam, a teraz powitał po dłuższej przerwie. Po co on akurat pogodnemu Włóczykijowi? Nie wiem. Ale już od dawna nie wierzę, że spotkanie jest dziełem przypadku. Tajemniczy posłaniec. Nazwałam ją dla siebie bez wahania, od razu: "Wędrujący anioł".
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości