"Berlin jest kolorem i ksztaltem" - myslal Wloczykij, ktory by poczuc sie dobrze w dotad obcym miejscu, musi je nazwac po swojemu, od nowa - "A Londyn muzyka". Bo ile razy wyruszali z Mankiem na jakas wloczege, zanim jeszcze zdazyli wejsc do odpowiedniego tunelu metra i zlapac uchem swist hamujacego pociagu, najpierw slyszeli saksofon, skrzypce albo gitare. Delikatny brzek przedzieral sie przez szum i tupot tlumu, pedzacego z peronu na peron. To granie nie bylo glosne, a dzielenie sie sztuka - nachalne. Wrecz przeciwnie: chcialo sie przystanac, oprzec o wykafelkowana sciane i z usmiechem patrzec na usmiechajacego sie do mnie muzyka. I tak sobie stac, i milczec. Albo raczej: rozmawiac na dzwiek i milczenie!
Maniek chodzi na msze niedzielne do anglikanskiej katedry sw. Pawla, i teraz poszlismy tam razem. Nad Tamiza wial wiatr i byla dobra widocznosc. Wolno przeszlismy mostem na druga strone. "A co to?" - zapytal Wloczykij wskazujac na sfatygowany sprzet stojacy na chodniku. - "Play me, I'm yours" - odpowiedzialo uprzejmie pianino. Bo bylo to, jak mi wyjasnil Maniek, jedno z tych wolno stojacych, do ktorego usiasc moze kazdy i kazdy moze grac glosno na ulicach Londynu. Na placu przed kawiarnia sluchalismy kolejnych artystow-turystow, ktorzy podchodzili i wygrywali, co im sie zywnie podobalo. Utwory klasyczne, piosenki rodem z saloonu i ludowe przyspiewki. Na pustym bruku pianino, muzyka i wiatr... A potem cisza i oklaski, ktore niespodziewanie odzywaly sie z roznych stron: spod arkad, z kawiarenki, albo tez z całkiem bliska, bo gdy artysta "sie budzil", orientowal sie, ze go w miedzyczasie otoczyl wianuszek sluchaczy.
Nastepne poltorej godziny spedzilismy w murach katedry. Juz sama nie wiedzialam, czy wole w srodku, czy na zewnatrz, bo biale sciany tak sie dzisiaj odbijaly od szafirowego nieba, ze zapatrzylam sie na czubek dachu i nie chcialo mi sie wstawac z marmurowej plyty, na ktorej przysiadlam i czesalam wlosy. Ale Maniek mnie troche ponaglil i weszlismy. Obca, choc w zrozumialym jezyku, liturgia zachecala mnie do skupienia sie raczej na samej oprawie muzycznej. A ta byla olsniewajca. Wloczykij pierwszy raz sluchal "Nelson-Messe" Haydna. I wygladalo na to, ze sluchal jej uwaznie sam admiral Nelson, ktorego rzezba nagrobna znajdowala sie trzy metry od nas. Admiral wlasnie stal nieruchomo, jak gdyby nasluchiwal...
Ciekawe, ze Wloczykij jakby przeczul, ze ten weekend to beda dni naznaczone muzyka... W piatek byli z Mankiem w Palladium na "Zakonnicy w przebraniu". Gdy Wloczykij obudzil sie nazajutrz, mial wrazenie, ze wraz z tym jak otworzyl oczy, urwal sie inny, bardzo wyrazny i mocny dzwiek, dobiegajacy zza sasiedniej sciany. Tak. Przeciez tej nocy Wloczykij slyszal wyraznie "Preludium deszczowe" Szopena. - "Czy ktos mial moze wlaczony odtwarzacz CD?" - zapytal przy sniadaniu, niemal pewny, ze ktos dal darmowy koncert. No, i za chwile bardzo sie zdziwil. - "Deszcz padal cala noc, dlatego ty slyszalas Preludium..." - odpowiedzial lagodnie Mankowy Kumpel.
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości