Dyskutowałam właśnie z Sowińcem na cytaty z piosenek harcerskich, rajdowych. Krok po kroku odkrywałam w pokładach tekstów, zarejestrowanych przez włóczykijską główkę, najstarsze znane mi dźwięki. Myślałam, która była pierwsza: "Bieszczady"? "Hej, w góry"? "Krajka"? ("Tu w dolinach wstaje mgłą wilgotny dzień..."? Bo ja na to poczułam wilgoć w oczach). Nie... To "Cygańska ballada" jest pierwszą piosenką turystyczną, jaką poznałam. A właściwie nie tyle piosenką turystyczną, ile pieśnią wędrowców. Mama śpiewała nam ją czasami przed snem:
Czy słońce na niebie, czy wieczór zapada
Wędruje po świecie cygańska ballada.
I śpiewa wędrowcom w zielonych dąbrowach
jak dobrze z balladą wędrować.
Nie byłam jeszcze wędrowcem, ani tym bardziej Włóczykijem, a lekcji WF bałam się - he, he - jak ognia. Ale słuchając śpiewu mamy, widziałam balladę - Cygankę w czerwonej chustce - właśnie takiej, jaką czasem mama nosiła, sprzątając zakurzone obszary domu. Ponieważ zaś ta Cyganka była oczywiście podobna do mamy (ona jest lekko smagła), więc i ja czułam się dobrze przy tym balladowym ognisku. A szczególnie polubiłam ten fragment:
Usiądzie ballada przy ogniu wędrowca
I wrzuci do ognia gałązkę jałowca.
Kto raz się zachłysnął podobnym zapachem,
Ten nigdy nie uśnie pod dachem.
- Co to jest jałowiec? Tego jeszcze nie wiedziałam. Ale w różnych książkach, które czytaliśmy, bohaterowie często dorzucali gałązek jałowca do ogniska, wędzili coś, posługując się jałowcem, i wreszcie na naszym domowym stole w domu pojawiała się czasem kiełbasa jałowcowa. Ewentualnie jakiś Kubuś Puchatek spadał z nieba prosto na krzak, a ten boleśnie kłuł go w tyłeczek. Jałowiec na zawsze skojarzył się z baśnią ("Porwanie w Tiutiurlistanie" etc.), przygodą w leśnych ostępach i Dawnymi Czasami.
Słuchając kolejnej z kilku zwrotek, czułam smutek, bo uważałam, że Wędrowiec jest po prostu wygańcem. Zrozumiałam ją dopiero po latach:
I poszła ballada na wieczną wółczęgę
I śpiewa wędrowcom cygańską piosenkę.
Wieczorem pod jednym sypiają namiotem
I nigdy nie przyjdą z powrotem.
I to jest prawda. Przed oczami mam teraz tych wszystkich ze śmiesznymi kulistymi węzełkami na plecach, od Robin Hooda przez Szewca Kopytkę do Kajka i Kokosza. Wędrowców wyruszających w drogę po prostu: bez uprzedniego zwalniania sie z pracy, rezerwowania miejsc i biletów. Zanurzających się po prostu w mrok gęstych, nieprzebytych lasów. Może w gąszczu znajdzie sie drewniana chatka pustelnika albo Baby Jagi... Spalona osada, ruiny... Wszędzie tam można rozpalić nocą ognisko i patrzeć na cienie postaci, wyraźne na tle troszkę rozjaśnionej blaskiem trawy. Albo na groźny, czarny las, w którym włąśnie coś zaszeleściło, trzasnęło. A nazajutrz, jakby nigdy nic, wyruszyć dalej przed siebie; szukać nowego miejsca dla nowego ognia.
Tak wyobrażam sobie "Cygańską balladę".
Jej bohater, wędrowiec, wraca wtedy, kiedy ma już naprawdę dość przygód. A ja, Włóczykij? Miałam już iść spać, bo za mną osiem godzin włóczęgi służbowej, szukania słowa, ale przede wszystkim - tak się dzisiaj złożyło - obrazu.
To już prawie 21. Zmrok. Rozładowana lampka. Ale... jeszcze wyskoczę na rower.
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości