Czasem jest dużo latania do apteki i do sklepu z artykułami rehabiliacyjnymi. To zresztą lubię najbardziej. A czasem nie ma tutaj nic do roboty. Szczególnie, gdy za oknem trzydziestostopniowy upał, albo niskie ciśnienie, i wtedy pacjentki drzemią albo czytają gazety do południa. Tego dnia właśnie prawie wszystkie drzemały, albo już dawno były na przepustkach.
Nie ma nawet z kim porozmawiać...
O czym myśląc, weszłam do jednej sali. Ogarnęłam wzrokiem senne postacie, wymieniłyśmy pozdrowienia. I wtedy zobaczyłam kobietę - szkielet. O ile większość z Radioterapii wygląda, powiedzmy, ładnie i nikt z zewnątrz by nie powiedział, że żyją tylko dzięki wcześniejszym operacjom i lampom, o tyle taka postać natychmiast budzi we mnie potrzebę zatrzymania się przy łóżku. - Czy to wiek, czy już postęp choroby? - poczułam zimny dreszcz i przycupnęłam między ścianą a krawędzią jej posłania.
Nie spała.
Podniosła głowę, pokrytą suchymi, rzadkimi włosami bez blasku, podniosła chudziutkie ramiona i przysunęła się do mnie. Nie wiem, jak zaczęłyśmy tę rozmowę, pewnie zapytałam, jak ona się czuje, Standard. - Eee, dobrze. Tylko mnie brzuch boli - pokazała miejsce, gdzie zagnieździł się rak. Mówiła mi o tym zresztą jej żółta cera i zapadłe policzki. .. "Czy ty wierzysz, że Matka Boska istnieje?!" - zapytała nagle mocnym głosem. "Tak" - odpowiedziałam. "Posłuchaj, ja ci coś opowiem. Ja się urodziłam w A. na Wołyniu..." - O rany, mój kolega miał tam krewnych! - podskoczyłam - "Zna pani rodzinę F.?". Kobietka nie znała tego nazwiska, ale wiadomo, że jak z Kresów, to będzie przez nią traktowany jak rodzina. Ludzie stamtąd tak przecież mają... - "Opowiedz mu o mnie" - poprosiła z radością: - "Chociaż ja nie pamiętam tego nazwiska, bo jak wojna wybuchła, miałam tylko dwanaście lat.". Rzeczywiście, wyglądała na podeszłą w latach, ale i choroba pewnie zrobiła swoje. "Ja wtedy chodziłam do pracy w polu. I któregoś dnia napadł na mnie bandyta" - mówiła - "Ty jesteś dziewczyna czy chłopak - zapytał. - Dziewczyna. Na co on włożył mi rękę pod sukienkę i pomacał. Zgadzało się. I wtedy zapytał: A jesteś Polka czy Ukrainka? - Odpowiedziałam, że Ukrainka...".
Kobietka przerwała na chwilę opowieść. "Wiesz, ja wtedy skłamałam. To nie była prawda, ale to przecież nie był grzech, prawda? Ja nawet rozmawiałam z jednym księdzem i powiedział, że nie" - przytaknęłam, że moim zdanie, też nie, a ona opowiadała dalej: "Zapytał, kto są moi rodzice. Odpowiedziałam: Danyłko M. i Elizawieta M. ". Znałam te imiona, bo moja babcia często przytaczała opowieści z kresowych wiosek. A ona mówiła: "Jeszcze kazał mi odnówić pacierz po ukraińsku. - Ty umiesz polski pacierz? - Nie? To powiedz po ukraińsku - I ja mówiłam, chodziłam do pracy u Ukraińców, więc umiałam go..." - kobietce łamał się głos: "Ty wiesz, że Matka Boska istnieje i to ona mnie wtedy uratowała??" - pytała ze łzami w oczach - "Bo ten bandyta nie złapał mnie wtedy ani na jednym słówku polskim. Ani na jednym... (A przecież mógł). Puścił mnie wolno...".
W tym momenecie byłam już zła na siebie, że nie wzięłam dyktafonu, ale jakoś tak zawsze mam wątpliwości, czy mogę dręczyć i tak udręczonych chorobą procesem nagrywania; tłumaczyć, że to informacje dla mnie, i co zamierzam zrobić z nagraniem. Bardzo trudno to wszystko wytłumaczyć starszym ludziom, szczególnie, gdy któryś bardzo słaby i wszystko go akurat boli. Kobietka zaś, widząc, że słucham, a nawet przejawiam zainteresowanie Kresami z racji swego pochodzenia, chwyciła mnie kurczowo za rękę. Biedny, wysuszony szkielecik, pewnie nawet nieświadom swego stanu fizycznego: "Jak dobrze, że do mnie przyszłaś..." - powiedziała kilka słów, które zachowam tylko dla siebie; słów z gatunku tych, których słucha się ze wzruszeniem, ale i z konieczną rezerwą wobec siebie samej. Ona zaś odszukała jeszcze w pamięci wspomnienie o swojej ukraińskiej macosze, którą zamordowali i której dom spalili jej rodacy ("Pewnie za to, że była dla nas niedobra...").
Ściskała moją dłoń, wyrzucała z siebie fragmenty opowieści. Po chwili odpoczywała w takiej właśnie przerwie opowiedziałam jej jeszcze moją historię rodzinną, wojenną, z Aniołem w tle. Kiwnęła głową. Ale była tak wzruszona samym faktem, że słucham i mam ten sam pogląd na opiekę Boską, że choć potakiwała, chyba niewiele z tego zrozumiałą. Bo tutaj sam uśmiech osoby z zewnątrz to jest kamyczek, ktory rusza lawinę. Właśnie one, te wychudzone i bez sił, najszybciej łapią ten sygnał: "Jestem, słucham cię" i jeszcze przed chwilką bierne, ospałe, teraz podniecone, w pośpiechu zaczynają jakby spowiadać się ze swojego życia. Taka osoba opowiada całe swoje życie, wspomina swego męża i błogosławi dzieci, a na koniec życzy dużo młodszej rozmówczyni wszystkiego dobrego, czyli przede wszystkim "dobrego chłopa, o takiego jak mój syn!". Drży przy tym cała, oczy nabierają gorączkowego blasku, szczupłe ramionka w byle jakiej szpitalnej koszuli zaczynają drżeć: "I jeszcze drugi raz Matka Boska mnie uratowała" - przypomniała sobie. Ale tym razem to ja nie zapamiętałam, w jakich to się odbyło okolicznościach, bo byłam już mocno pochłonięta pierwszą częścią opowieści. "Ja to opowiadałam mojej sąsiadce. - Jak to? A ja kiedyś zostawiłam zapaloną świeczkę w domu i jak wróciłam, miałam wypaloną dziurę w stole. I Matka Boska mnie nie uratowała!" - kobietka zachichotała i w odpowiedzi na ten zdrowy odruch poczułam ulgę. "Sama się zagapiła, zostawiła świeczkę na stole i się dziwi, że Matka Boska jej nie pomogła..." - pokręciła głową, jaka ta kumpela niezaradna.
Skoro na horyzoncie pojawiła sie sąsiadka, miałabym teraz wysłuchać życiorysu sąsiadki. Też był ciekawy, bo chyba syberyjski. I mogłabym słuchać dalej, ale miałam jeszcze inne osoby do odwiedzenia, ona jednak zmęczona mówieniem, a poza tym zbliżało się południe i właśnie miał przybyć po nią długo wyczekiwany syn. Jechał do niej długo, pociągiem. Wiem, bo już godzinę wcześniej śledziła wskazówki zegarka. "Ja już wychodzę do domu!" - uśmiechała się radośnie - "Ja tu tylko na pięć dni". - "Na pięć dni??" - byłam mile zdziwiona, że na tak krótko, bo tutaj przychodzi się zwykle na... kilka miesięcy. A może wreszcie ktoś naprawdę na krótko. "Ona niedługo tu wróci..." - szepnęła sąsiadka z łóżka pod drugą ścianą. "Aha... A jednak..." - odszepnęłam ze smutkiem - ale i z nadzieją, że może kiedyś dokończymy ciekawą opowieść.
Kiedy pół godziny później wracałam z drugiego końca korytarza (tam z kolei wysłuchałam wojennej opowieści z Mazurami w tle - taki dzień!), spotkałam ową kobietkę już w prywatnym ubraniu, w śnieżnobiałej bluzeczce. Szła do windy, a towarzyszył jej około pięćdziesięcioletni mężczyzna, który miał ciemne oczy swojej matki. Na mój widok kobietka wykrzyczała kilka serdecznych zdań, wyściskałyśmy się i pożegnały po chrześcijańsku. Ona śmiała się i plakała na przemian. "Dziękuję" i "dziękuję"... - ja też dziękuję. I ja mam za co... Popatrzyłam jeszcze za nią, ucieszona, że, cholera, jednak wyniosła z tego szarego miejsca radość i potwierdzenie, że się nią Ktoś opiekuje. A że ja jestem ciekawa ciągu dalszego tych historii (i jednak myślę o dyktafonie), to... jest już inna sprawa.
Ma tu wrócić za miesiąc. Zapytam.
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości