Włóczykij&Co trudnią się ostatnio produkcją przewodnika po Miasteczku.
Kiedyś wydawało się Włóczykijowi, że dobrą opowieść warto zacząć klecić z cegieł średniowiecznego zamku, praku krajobrazowego, obelisku po wielkiej bitwie Fryderyka Wielkiego albo z tablicy ku czci kresowian skrzyżowanej z tablicą ku czci czyjegoś tutaj utraconego "Heimatu". A tu - figę. Do komputera Włóczykija spływają partiami relacje z dziejów spółdzielni produkcyjnej, koła gospodyń i wiejskich klubów sportowych. Piszą je ludzie, których najlepsze lata życia to epoka Gierka. Teraz dostali zadanie spisania swoich dokonań, i chodzą po Miasteczku, patrząc na ruiny swoich własnych zakładów pracy, na wyblakłe szyldy, pordzewiałe płoty. Pejzaż obumarłych kołchozów, niczym na Ukrainie.
Spisują z uśmiechem - swoje najlepsze lata.
Otwieram pliki wordowskie, dosyłane nieregularnie i na raty. Wzruszam się, do cholery, już samą typografią. Bo po niej widać, jak powoli i mozolnie niektórzy uczą się obsługi komputerów - może dopiero od własnych wnuków. Są relacje emerytów, spisujących własny strumień myśli: "Najstarszą członkinią naszego koła jest pani Maria F., która wstąpiła w 1977 roku i dotąd płaci składki". Są pokaleczone "kalendaria", które muszę jeszcze mocno oszlifować, i całkiem zgrabne artykuły prasowe, wymagające tylko przeredagowania i korekty. Między fragmentami narracji o historii spółdzielczej - gęsto - cytaty z "protokółów" (ech, ta pisownia!) i gazet lokalnych, chwalących produkcję ponad normę, otwarcie nowej restauracji, co niepilnowana należycie przez MO, przeradzać się zaczęła w spelunę...
Są i wiejscy proboszczowie, trudno uchwytni, nie używający telefonów komórkowych. Z którymi trzeba się umówić, tak, by na czas dotarł do nas sekretny współpracownik ("mieszka tam, w czwartej chałupie za piątym zakrętem, każdy pani pokaże gdzie") z pękiem ciężkich kluczy, którymi otworzy następnie drewniane, na co dzień zamknięte, drzwi do białego kościółka, stojącego u stóp lip drobnolistnych i muru z polnych kamieni... W upalny jeszcze dzień wrześniowy wejdę razem z fotografikiem, który robi zdjęcia jak jakiś czarodziej, do chłodnego wnętrza, i będziemy je mieli tylko dla siebie. Klucznica, dopiero co oderwana od gotowania obiadu dla wunków, przyklęknie dyskretnie z tyłu, obserwując z uśmiechem grymasy "pana z aparatem", a ja będę delikatnie, końcem palca wodzić po rzeźbach z chropowatych płyt nagrobnych owych naburmuszonych rycerzy w renesansowych kryzach i ich przewcześnie zgasłych żon...
Byłam tam ostatnio dwa tygodnie temu. Wiem, czym jest w istocie budynek, nazywany w tekście "biurowcem", albo jakie twarze mają domy, zwane dalej kamienicami. A w na wpół wymarłym zakątku między rzeką a zagraconym lasem - izba pamięci, w której - w przeciwieństwie do wielkich muzeów - wolno dotykać eksponatów, a nawet wydurniać się w przedwojennym kapeluszu na głowie.
Będę też jutro. Wzruszyłam się dzisiaj, słysząc, że mogę przyjechać, kiedy chcę, bo oni mają jeszcze jakieś historie do przekazania, bo im przecież zależy. Starszy człowiek otwiera gablotki, wyciąga pożółkłe kartki i fotografie. Wszystkie skarby mogę zapakować do foliowej torby i zabrać do skopiowania w biurze. Oni jeszcze się cieszą, że z "tego" coś będzie. - Zimno? - Proszę herbatę. Piję, podaną na skromnym stole w biurze. wśród jakichś transformatorów i kabli. Jeszcze tydzień temu rozmawiałam z Szefem, bezradnie rozkładając ręce, jak tu wypełnić czyste kartki książki, gdzie oni chcieliby widzieć siebie samych i swoje dzieci. - Stacją kolejową? Ruinami w rusztowaniach, które nawet trudno sfotografować? Żeby jeszcze wymienili w tych wspomnieniach jakieś znajomo brzmiące nazwisko... - "To jest dziura. Wiem". - odpowiedział mi na to Szef. I nagle dodał coś pięknego i prawdziwego, co ujmuje istotę włóczykijstwa i pisania o czymkolwiek - "Ale tę dziurę trzeba pokochać".
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości