Mało kto wie, że Srebrnych jest dwóch.
Jeden to mój zajeżdżony rower. Drugi to samochód Izy i Adama. On też jest srebrny, ale tak bardzo niebezpieczny, że na wycieczki zapraszanymy go niezwykle rzadko. Wyjeżdżając, boimy się, że nam droga wyjdzie za drogo. Wracając, modlimy się w duchu, żeby drynda dojechała bodaj do rogatek miasta. Bo dalej już przecież jeżdżą autobusy nocne...
Srebrny Adama należy do gatunku Volkswagena Passata i z daleka wygląda jak nadepnięty owad. Nigdy nie widziałam, żeby Adam nim jeździł (poza wycieczkami, ale to przecież okazje uroczyste). Mijam go czasem, gdy stoi godnie w różnych miejscach pod blokiem, z bagażnikiem na dachu i masą jakichś gratów w środku. Co w nim się aktualnie znajduje, nie wiem, ale widać, ze okna do połowy przyslonięte.
Podróżujemy nim wtedy, gdy nie opłaca się nam jechać pociągiem. Albo gdy ktoś zaśpi tak, że już na pewno nie złapiemy żadnego autobusu. Iza siada koo kierowcy, bo trzeba pilotować i pyskować z mapą w ręku. Ja siedzę bezpiecznie z tyłu, między oknem a kłębem jakichś szmat i pudełek, wprasowana biodrem w coś miękkiego, jakieś zwały filcu. O kanciaste kszałty można się nawet oprzeć. W jedną stronę to nawet nie przeszkadza, a w drugą nawet się opłaca, bo zmarznięta i zmęczona, mogę się okryć kocem i drzemać, aż do samego domu...
Ów srebrny samochód jest taki, jak jego właściciele:
- Chodzi, choć po takich wyrypach już nie powinien.
Nie powinien, bo chyba dawno nie był należycie konserwowany. Czasem tylko, z rana, robimy akcję szorowania go z ptasich kupek, albo też kwiatów lipy (zależy od sezonu). Sakwy stoją oparte o ławkę, gotowe do załadunku, a my chlustamy wodą na jego szarawe szyby.
Właściwie, to jego samego już mogłoby nie być, jest bowiem porzucany pod lasem i przy ruinach pałacu, na tyłach przystanków PKS... Ale zawsze jest, stoi w niebieskim świetle latarni, gdy wracamy zziajani z wiosek i małych cmentarzyków. Jak miło, goniąc ostatkiem sił, mieć swiadomość, że na końcu czeka auto, a nie rozkład jazdy, który trzeba czytać z latarką w ręku. I że w związku z tym będziemy krócej marznąć...
- Jego hamulce i sprzęgła, jak np. nogi i ścięgna Izy, na pewno nie nadają się do szorowania po kowarskich zakrętach.
Ja się ich jakoś obawiam, im dłużej Adam zapewnia, że "do tego zakrętu na pewno dojedziemy". Choć, z drugiej strony, gdy człowiek bardzo zmęczony, w nogach mrowienie, a w butach lodowata woda, mało co dociera do łepetyny. Zacinają się też zamki: jedne drzwi się nie domykają, a drugimi trzeba szarpnąć od środka. Przyznam jednak, że ogromnie lubię takie auto, bo można beztrosko trzaskać jego drzwiami, i to za gorąca zachętą cierpliwego właściciela: "Mocniej, mocniej! Dopiero się zamkną...".
- Jest w stanie przypiąć do siebie i unieść tyle sprzętu, że dawno powinien stwarzać zagrożenie dla ruchu w mieście.
Na dachu są miejsca dla trzech, ale tam akurat stoją, sprytnymi rękami montowane, cztery rowery, przypięte sznurkami, kabelkami, śrubami; po ciemku, w zimnie, w zmęczeniu. Czasem całą drogę chwieją się i kiwają. W środku zaś, oprócz nas samych, stacjonuje warsztat Adama, składajacy się z podręcznego zestawu do remontowania nart, plecaków, dętek rowerowych i pralek. Kiedy Adam otwiera bagażnik, sakwy i plecaki, wrzucamy na chybił trafił, wciskając rzeczy między skrzynki i wory z ubogim mieniem imigrantów (bo to tak, jakby był w każdej chwili gotowy na wysiedlenie - co on tam wozi?!). Czasem przed wyjazdem odbywa się pospieszna ewakuacja zestawu do podręcznej komórki i jednoczesne uzupełnianie zawartości bagażnika o inne eksponaty, wydobyte z podwórzowego spichlerza. - "Aaadam? Gdzie jest ta mapa?" - krzyczy Iza przez całe mieszkanie. - "Została w samochodzie po ostatniej wycieczce!" . Ale to samo można powiedzieć o torbach. Ten samochód jest najwyrażniej traktowany jak trzeci pokój maleńkiego mieszkania.
- Zasadniczo nie tankuje, chyba że już naprawdę musi.
Nigdy nie byłam świadkiem tankowania tego auta? Dziwne. My lecimy pieszo wiele kilometrów, mało co w żołądku mając, i ten nieszczęsny samochód podobnie. Samochód, który żyje powietrzem?
- No, i awanturuje się co chwilę.
Tego przecież nie muszę omawiać, bo wiadomo, że jeśli Adam chce w lewo, to Iza akurat w prawo. Samochód natomiast chce stanąć, kiedy my chcemy jechać.
I wszystko się zgadza.
Srebrny Volksvagen. Psuł się niezliczoną ilość razy, stawał zimową nocą 10 km przed samym Wrocławiem, groził wypadkiem, zgłoszeniem braku czegoś tam policji, no i buntem kierowcy (a jakże). Czy ma dokumenty kompletne, nie wiem, do kogo właściwie należy, też właściwie nie wiem, bo zdaje się, że jeden nim jeździ, a drugi go naprawia... Ale nikt Srebrnego nie chce wymieniać na nowy. Kto wiele razy szorował ciemną szosą do ostatniego pociągu, albo wtawał o czwartej rano na PKS, ten doskonale wie, jaki to komfort, siedzieć w kabinie, w której śmierdzi benzyną, ale za to jest ciepło i to ciepło prowadzi do samego domu (bez przesiadek). Wtedy naprawdę czujemy się jak na wycieczce dla przodowników pracy, komfortowo.
Grunt, że się toczy!
Patrząc na tego Srebrnego, widzę Willę Śmiesznotkę Pippi Langstrumpf, która pewnie nie raz chwiała się w posadach, ale Pippi nie zamieniłaby jej przecież na tak zwany lepszy model. Ba, sama Pippi nie pasowałaby do nowszego modelu.
Iza z Adamem też!
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości