Sosenka Sosenka
384
BLOG

"Staruszek portier z uśmiechem dawał numerek"

Sosenka Sosenka Rozmaitości Obserwuj notkę 50

Szatniarze stanowią ludzką twarz administracji budżetowej i przeciwwagę dla  niegrzecznych pań z dziekanatu. Kiedy jestem udręczona kurzem i czekaniem na książkę w bibliotece, chce mi się spać, a na dworze zimno, to szatniarz swoim uśmiechem sprawia, że wyprawa w celach naukowych i walka z biurokracją przestaje być uciążliwa.

Mam na myśli szatniarzy starej daty.

W niektórych instytutach i jednostkach mojej uczelni egzystują szatnie o wyposażeniu pamiętającym jeszcze lat 60. Tak jak ta przy Piaskowej, w Dziale Zbiorów Specjalnych. Żeby wejść do tej właśnie szatni, trzeba wywlec z dyżurki ochroniarza, który wtedy wpuszcza do korytarza, wiodącego z kolei do szatni. Mijam salę imienia profesora Kocowskiego, lekko drżę, tak, to był znajomy dziadka (ich groby są niedaleko siebie, na tym samym cmentarzu). Otwieram obłażące z farby drzwi i wchodzę do pokoju. Szare ściany, szare lustro, szara postać pilnująca wieszaków. Chyba z 80-letnia kobieta powolutku podchodzi do mnie i cierpliwie czeka, aż zdam jej swoje „fraki”. Nie jest zbyt rozmowna. Ale dobrze, że nie jest jak chmura gradowa, jak jeden znany mi kiedyś pracownik przy ul. Szajnochy (budynek główny Biblioteki UWr). Poza tym większość szatniarzy  szuka w nas towarzystwa dla siebie, gawędzi, streszcza swój żywot i cudzy, pamięta całe pokolenia studentów i ich profesorów.

Jak na przykład pan Stefan.

W Ossolineum przez długie lata, w ciasnym kąciku od podwórca, który wówczas pełnił rolę szatni, przesiadywał pan Stefan. Słynny pan Stefan. Siwy, pochylony, troszeczkę niewyraźnie już mówiący (zęby, cóż). Moim zdaniem, był on już wiekowy. Jego własnym zdaniem nie, a trzeba powiedzieć, że ojcował i dziadkował kilku co najmniej pokoleniom studentów (o czym świadczył artykuł prasowy o nim, jaki kiedyś znalazłam). Kiedy przychodziłam oddać kurtkę do szatni, wydawało sie, że tam nikogo nie ma, bo drobny staruszek wyłaniał sie dopiero cichutko z zacienionego kąta. Jak w tej rzewnej piosence „Pamiętasz, była jesień” (oj!),  z uśmiechem dawał... nie klucz może, ale numerek. Słuchał opowieści o celu mojego przybycia, życzył powodzenia w nauce i jeszcze opowiadał o swojej maleńkiej wnuczce. „Ja chcę poziomek ze śmętanką, ze śmiętanką, dziadziu”. – No, to skoro moja panna chce ze śmiętanką, cóż miałem zrobić? – trząsł się ze śmiechu.  Wziętej w depozyt kurtki nie odnosił od razu na miejsce. Najpierw chciał wysłuchać. Opierał się o ladę i wpatrzony w przybysza, słuchał relacji z uczelni.  Niektórych znał bardzo dobrze. Widziałam, jak mojej koleżance, jak małemu dziecku, czule zaaplikował do otwartych ust czekoladkę. Słodycze przed obiadem!
– A, to juz po starej znajomości – wyjaśniła mi obdarowana, Agnieszka. Innym razem akurat wychodził stamtąd zadowolony z siebie student, obwieszczający koniec sesji zimowej. Pan Stefan popatrzył za nim. – Cieszę się, jak łobuzy pomyślnie zdają egzaminy – uśmiechnął się z satysfakcją.

Pan Stefan odszedł na emeryturę chyba wraz z momentem, gdy  budynek Ossolineum wyremontowano od piwnic po strychy i szatnia została przeniesiona w inne miejsce. Teraz widuję tam dwie panie, które też pracują w niej x lat. Spokojne, grzeczne i ogromnie miłe. Do starszych zwracają się „proszę pani”, czy „proszę pana”, do całej reszty o bardziej smarkatym wyglądzie – per „kochanie”. Dziś właśnie spotkałam jedną z nich: „Kochanie, niech pani położy plecak na stoliku. Po co na podłodze, skoro jest gdzie...” – poradziła serdecznie. „A za czasów pana Stefana nie było tego stolika” – wywołałam z mroku dziejów legendarną postać. Efekt był łatwy do przewidzenia: „To pani jeszcze pamięta Stefana?! Boże. Taka młodziutka!”. Ha. Znać pana Stefana znaczy samej być materiałem na książkę o dziejach wrocławskiego środowiska naukowego.

Lubię te stare szatnie, z szemrzącym w głębi starym radiem, cieniem szatniarki, o której istnieniu nic nie wiadomo, dopóki nie zgrzytną drzwi wejściowe. Wtedy od stolika odrywa się nagle ciemny kształt i powoli kula się na zmęczonych nogach do lady. Staruszka, co zjada już własne zęby, bierze ode mnie powoli, po jednej rzeczy: kurtkę i plecak. Przygląda się uważnie haczykom i zaczepom. Oddaje w zamian złotą tabliczkę: „Tylko proszę nie zgubić”. Zanim odejdę w stronę czytelni, popatrzę jeszcze na ów malutki stolik z rozłożoną gazetą pt. „Życie na gorąco” albo zestaw krzyżówek. Stoi tam jeszcze niedopita herbata. W szklance, obowiązkowo.

Szatniarze rzadko są niegrzeczni czy obojętni. Są cierpliwi. Czasem wydaje mi sie, że bardziej zainteresowani problemami studentów niż  nauczyciele. Moja własna babcia trudniła się kiedyś taką pracą w  jednym z akademików. Długie lata z rozrzewnieniem wspominała parę studentów: on beznadziejnie zakochany, odrzucony przez swoich potencjalnych teściów którzy obawiali się mezaliansu, ona nie mniej cierpiąca i znosząca cierpkie uwagi rodziców.  On przychodził więc po zajęciach na portiernię, do pani Anny, zwierzał się, popłakiwał. Po kilku latach babcia, już wtedy emerytka, spotkała gdzieś całą trójkę na spacerze. Tak, trójkę, bo było to już małżeństwo z maleńkim synkiem. Babcia była taka szczęśliwa. „A co to za zdjęcie?” – zapytałam, widzą fotografię z I połowy lat 80.  – „Aaa, to mi jeden student zrobił, jak byłam w pracy” – zarumieniła się lekko. Zdjęcia  i filmy były  wtedy w cenie, a on uwiecznił swoją szatniarkę...

W szatni jestem zarówno wnuczką, jak i konsumentką. Czy mam humor, czy nie, płacę za każdą usługę z osobna: uśmiechem za podejście, uśmiechem za wzięcie plecaka i uśmiechem za wydanie cennego numerka. „Staruszek szatniarz z uśmiechem dawał numerek”. Oby robił to jak najdłużej. I mógł dożywać swoich dni w poczuciu, że jest potrzebny, i pamiętany. Jeśli mój uśmiech ma stałego adresata, to jest nim właśnie cichy pracownik tej starej szatni.

Sosenka
O mnie Sosenka

Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (50)

Inne tematy w dziale Rozmaitości